Станіслаў Леанард, сын Вінцэнта і Юстыны з Шчуркоўскіх, Матрась (Matraś, Матраш) – нар. 6 лістапада 1836 г.
у павятовым месьце Люблінскай губэрні Расійскай імпэрыі, у мяшчанскай уніяцкай
сям’і.
У
1855 г. паступіў у духоўную сэмінарыю, а пасьля яе заканчэньня ў 1860 г. быў
высьвечаны на сан сьвятара. Першапачаткова быў вікарыем у Кшэшаве над Санам,
дзе актыўна працаваў у кансьпірацыйным руху паўстаньня. У лютым 1863 г. ягоная
дзейнасьць была выяўленая, аднак яму атрымалася зьбегчы і пазьбегнуць арышту,
але неўзабаве ён быў схоплены сялянамі ў вёсцы Кульна і аддадзены расейскім
уладам.
“У Замосьцю агалілі яму галаву да паловы і пагналі ў партыі
ссыльных у Сыбір. У дарозе да Грубешава суайчыньнікі забясьпечвалі іх ежай,
бялізнай ды адзежай. Праз Брэст, Бельск і
Беласток зайшлі ў Гародню, дзе наглядчык
турмы, паляк Юзафовіч дазволіў, каб тамтэйшыя патрыёткі (Калінкевіч, Зоф’я
Война, Ядзьвіга ды Леакадзія Гурскія) прыходзілі да іх з дапамогай. З Вільні павезьлі іх
арыштанцкім вагонам у Санкт-Пецярбург”. /Janik M.
Dzieje polakow na Syberji. Kraków. 1928. S. 335./
У
ссылцы кс. Матрась правёў 13 гадоў, потым, пасьля атрыманьня дазволу ўладаў,
пасяліўся ў Растове-на-Доне, затым у
1881 г. выехаў у Аўстра-Вугоршчыну, у Галіцыю, і пасяліўся ў Заложцах,
выконваючы абавязкі капэляна пры Ордэне Сясьцёр Міласэрнасьці. Выдаў пад
псэўданімам некалькі дзёньнікаў са свайго выгнаньня.
Памёр 11 лютага 1917 г. у Заложцах [Цяпер
Заложцы (укр. Залізці) - мястэчка ў Збораўскім раёне Цярнопальская вобласьці
Украіны.] і пахаваны на прыхадзкіх могілках. У паселішчы Кшэшаў
Ніжанскага павету Падкарпацкага ваяводзтва Польшчы перад Кіраўніцтвам Гміны
знаходзіцца помнік у гонар сьвятара Станіслава Матрася ды кшэшаўскіх
местачкоўцаў, якіх саслалі у Сыбір за ўдзел у Паўстаньні 1863 году.
Литература:
Matraś S. Podróż do Syberii po moskiewskich
etapach w 1863 i 1864 roku. Opracował i wstępem oparzył Eugeniusz Niebelski. Lublin.
2007. 411 s.
*
Matraś S. Podróż do Syberii po
moskiewskich etapach w 1863 i 1864 roku. Opracował i wstępem oparzył Eugeniusz
Niebelski. Lublin. 2008. 411 s.
Marcin Cybulski. Rosja we wspomnieniach księdza Stanisława Matrasia. // Slavia
Orientalis. Nr. 1. 2010. S.
35-46.
Санія Асятроўская,
Койданава
Stanisław Leonard Matraś
Podróż do
Syberii po moskiewskich etapach w 1863 i 1864 roku.
ROZDZIAŁ III
[Jakuckim
traktem do wsi Iczory]
Do
pierwszej wsi za Irkuckiem - Chomotowa
przeprowadził nas jeden konwojny żołnierz,
a stamtąd już bez żadnego konwoju podążaliśmy z Kwiecińskim jakuckim traktem. Jakkolwiek było to wielkie ryzyko
z naszej strony, puszczać się we dwóch bez żadnej broni i wojskowej opieki w
nieznane i mało ludne strony, pomiędzy dziki lud, jednakże zdecydowaliśmy się
na wszystko, co może nas spotkać w tej niebezpiecznej podróży, byle tylko
stanąć jak najprędzej na miejscu nam przeznaczonem,
odetchnąć świeżem powietrzem, większą
swobodą i wolnością, których byliśmy zupełnie pozbawieni, i odpocząć po
czternastomiesięcznej podróży.
Chociaż
posuwaliśmy się żółwim krokiem, bo przez dzień ujeżdżaliśmy zaledwie trzy mile,
jednakże piątego dnia dopędziliśmy naszych kolegów, którzy wyszli pieszo z
Irkucka. Spotkanie to miało miejsce we wsi Manzurce,
w której mieli dzień odpoczynku z powodu Zielonych Świątek. Cieszyliśmy się
wzajemnie, że Pan Bóg pozwolił nam jeszcze raz zobaczyć się w tern doczesnem życiu i swobodnie ze sobą pogawędzić. Lecz ta nasza radość niedługo trwała, bo nie
wiem z jakiego powodu, eks-oficer
rosyjski Raсinowski pokłócił się z
Mikołajem Żylińskim i wyzwał go na pojedynek na pistolety. Obydwaj wspomnieni
koledzy udali się do miejscowego sklepu, kupili pistolety i potrzebne dodatki,
i przybrali sobie sekundantów: Pawła Żylińskiego, Józefa Marcinkiewicza i mego
towarzysza podróży Jana Kwiecińskiego. Pojedynek miał się odbyć nazajutrz rano
na drodze, gdy opuszczą wieś Manzurkę.
Zasmuceni
tern zajściem, które mogło pociągnąć za sobą śmierć lub kalectwo przynajmniej
jednego z pojedynkujących się, także sprowadziłoby na nas karę od moskiewskiego
rządu, że nie przeszkodziliśmy tej walce, użyliśmy wszelkich sposobów, ażeby
pogodzić zwaśnionych kolegów. Lecz nasze
prośby i przedstawienia nie zdołały wcale rozbroić zawziętych i zagniewanych na
siebie rodaków. Wprawdzie M. Żyliński, który zostawił w rodzinnym kraju żonę i
kilkoro drobnych dziatek, skłaniał się już do zgody i chciał nawet przeprosić
przeciwnika, ale Racinowski tak się zajadł,
że nie chciał ani słyszeć o zgodzie, a nawet wieczorem tegoż dnia rzucił się na
Żylińskiego i zapewne przebiłby go, gdyby brat napadniętego, Paweł, nie wyrwał
mu noża z ręki.
Nazajutrz
rano, gdy mieliśmy wyjeżdżać z Manzurki,
obaj zapaśnicy oddali swe pistolety Marcinkiewiczowi jako sekundantowi, aby je
nabił, i obrawszy miejsce za wsią, wyczekiwał ich przybycia. Ucieszony tym
zbiegiem okoliczności, szepnąłem do ucha poczciwemu Józiowi Marcinkiewiczowi,
aby jak tylko wyjdzie za wieś, wrzucił oba pistolety do rzeki lub zakopał w
ziemię, co też on uczynił.
Gdy
partia złożona z samych Polaków zbliżyła się do wyczekującego na nią
Marcinkiewicza, Racinowski zażądał pistoletów, lecz Marcinkiewicz odrzekł z
uśmiechem:
„Oho!
nie ma już waszych pistoletów, bo
popłynęły do rzeki Angary”.
Racinowski
gniewał się wprawdzie, lecz nie mógł temu zaradzić. Jednakowoż przeciwnicy nie
zaniechali pojedynku i dali. sobie słowo
honoru, że gdy wrócą do rodzinnego kraju, to wtedy będą się pojedynkować. Bóg
jednak pokierował inaczej grzesznymi ich zamiarami, bo Mikołaj Żyliński wkrótce
umarł w Syberii w iłgińskiej gminie, a z Racinowskim nie wiem, co
się stało. Po załatwieniu tej sprawy,
pożegnaliśmy z Kwiecińskim kolegów niedoli i puściliśmy się w dalszą
podróż.
Zbliżywszy
się do rzeki Leny, droga prowadząca pomiędzy rzeką i łańcuchem niebotycznych
gór Bajkalskich [* Najwyższy szczyt tych gór (nazwany później Górą
Czerskiego) ma około 2600 m wysokości.] była tak wąska i ciasna, że z
wielką trudnością mógł się przez nią przesunąć parokonny chłopski wózek. W
niektórych miejscach włościanie Sybiracy byli zmuszeni wyrąbać u samego podnóża
skalistej góry tunel, pod którym przejeżdżało się kawałek drogi.
Przy
głównym trakcie prowadzącym do miasta Jakucka
nie ma już wcale etapów, ani też żadnych zajezdnych domów lub restauracji, ale
każdy podróżujący musi koniecznie zrobić sobie w Irkucku zapas różnej żywności
na całą podróż do samego Jakucka lub
odwrotnie, bo w przeciwnym razie mógłby się narazić na śmierć głodową.
Podróżujący moskiewscy kupcy, urzędnicy, wojskowi i duchowni nocują,
odpoczywają i posilają się zwykle na stacjach pocztowych, a zsyłani aresztanci
we włościańskich chatach.
Pewnego
dnia, przed wieczorem, zajechaliśmy na pocztową stację, gdzie mieliśmy zamiar
tylko napić się gorącą herbaty i wyruszyć dalej. O tej samej porze nadjechała
na owę stację rządowa generalna poczta,
którą prowadził urzędnik uzbrojony w rewolwer i pałasz. Poczta składała się z
trzech wielkich bryk, każda zaprzężona w trzy konie, i podążała do Jakucka. Konduktor, śpiesząc się bardzo, prosił
nas, abyśmy pozwolili mu napić się herbaty z jednego samowara, na co chętnie
się zgodziliśmy. Natychmiast po herbacie konduktor wskoczył na bryczkę i poczta
ruszyła dalej, my zaś także zabieraliśmy się wyruszyć za pocztą po upływie pół
godziny. Tymczasem przyjeżdża konno na stację „jamszczyk”
(furman) i krzyczy na całe gardło:
„Panowie!
brodiagi na czwartej wiorście drogi
napadli na pocztę i chcą ją zrabować! Jedźcie jak najprędzej na pomoc”.
W
tej chwili wszyscy pocztylioni rzucili się do koni i podążyli na ratunek napadniętemu konduktorowi Brodiagi
zaś ujrzawszy zbliżającą się pomoc, odskoczyli od pocztowych bryk i
skryli do przyległego lasu, a konduktor pojechał dalej z pocztą.
Obawiając
się, aby brodiagi nie napadli na nas bezbronnych na drodze, zaniechaliśmy tego
dnia dalszej podróży i postanowiliśmy tam przenocować.
Nazajutrz
rano przyszło do naszego pokoju kilku pocztowych jamszczyków,
a spodziewając się dostać kilkanaście kopiejek na trinkgield
[* Trinkgield (żyd.), tu datek na wódkę.],
każdy z nich chwalił się, że ma dobre konie i że zawiezie nas w przeciągu dwóch godzin do następnej
stacji Na ostatku przychodzi do nas jeszcze jeden stary, siwowłosy
furman, oświadczając nam, że ma najlepsze konie, bo młode i tak zwane
„bieguny”, na których odbędzie ową część drogi w półtorej godziny. Nie mogąc
pozbyć się starego, zgodziliśmy się na jego propozycję i po załatwieniu
wszelkich formalności, pożegnawszy gościnnego poczmistrza, ruszyliśmy z kopyta
dalej, bo stary furman, mając nadzieję otrzymania sporego napiwku, pędził jak
strzała.
Gdy
tak pędzimy, aż tu na czwartej wiorście, właśnie w tern samem miejscu, w którem poprzedniego dnia brodiagi napadli na
rządową pocztę, jak na nasze nieszczęście, przełamał się nasz stary,
zdezelowany tarantas [*
Tarantas (z ros.), czterokołowy powóz na sprężystych listwach zastępujących
resory.] (bryczka) na dwoje. Stary woźnica spadł na ziemię pomiędzy
przednie dwa koła i tylne nogi końskie, i powlekły go spłoszone konie przez
kilka stai [* Staje, stajanie - staropolska miara długości, różna w
różnym czasie i okolicach - około 1 km.],
zanim nie wyskoczyliśmy z bryczki i nie zatrzymaliśmy biegunów. Następnie uwiązawszy
konie do drzewa, poczęliśmy cucić starego woźnicę, który był zakrwawiony i
boleśnie potłuczony końskiemi kopytami.
Gdy
załatwiliśmy się z pierwszym opatrunkiem rannego, rozłożyliśmy ogień i
wyczekiwaliśmy, azali jaki włościanin nie
będzie mimo nas przejeżdżać ku pocztowej stacji
Nie mogąc przez kilka godzin doczekać się nikogo, zaproponowałem
Kwiecińskiemu, aby poszedł pieszo do pocztowej stacji i zawiadomił poczmistrza
o tym fatalnym wypadku, jaki spotkał nas w drodze. Lecz Kwieciński oświadczył mi stanowczo, że sam
nie pójdzie tam za nic w świecie, chociaż byśmy mieli stać przez cały dzień na tem samem miejscu. Chcąc przekonać Kwiecińskiego,
że nie jestem jemu podobnym tchórzem i
nie lękam się wcale bródiagów, ułamałem
sobie grubą, sękatą gałąź z jakiegoś drzewa i puściłem się pieszo tą samą drogą
do pocztowej stacji. Zaledwie uszedłem jedną wiorstę drogi, ujrzałem brodatego
brodiagę, wychylającego się z gęstych krzaków i dążącego z wędą w swym ręku do
rzeki Leny łowić ryby. Nie namyślając się długo, zawróciłem się prędko z drogi
i biegłem, co tylko mi sił starczyło do miejsca, w którem pozostawiłem towarzysza.
Gdy
stary jamszczyk odpoczął sobie, wsadziliśmy
go z wielką trudnością na konia i wysłaliśmy po inną furmankę, która by
powiozła nas dalej.
Po
upływie trzech godzin przyjechało do nas dwóch nowych jamszczyków. Jeden z nich miał prosty wóz, na
który zabrał połamany tarantas, a drugi przybył z mocnym już wehikułem i
powiózł nas do następnej wsi Żygałowa,
gdzie spisano przy nas urzędowy protokół, że stary jamszczyk nie przyczynił się wcale do złamania
starego pocztowego tarantasu, ale przez
długie używanie sam się złamał i obaj podpisaliśmy się własnoręcznie na tym
protokóle.
We
wsi Żygałowie kończy się już lądowa droga.
Wszyscy podróżni muszą letnią porą odbywać podróż do Jakucka
w pocztowych i prywatnych łodziach po rzece Lenie lub też jechać konno po
samych jej brzegach. Podróż konna lub w łodziach pozostawiona jest podróżnym do
wyboru i upodobania. Kto lęka się płynąć łodzią po Lenie, ten może jechać konno
do samego Jakucka. Mój towarzysz podróży
lękał się bardzo płynąć małą łodzią po obszernej rzece Lenie, więc bardzo
często odbywaliśmy tę drogę wierzchem na dobrych sybirskich rumakach.
Chociaż
gubernialny rząd irkucki wyasygnował dla nas dwóch „progony” (pieniądze na
przejazd) na jednego konia, czyli każdemu z nas na pół konia, jednakże dawano
nam na wszystkich pocztowych stacjach pięć koni. Na jednym koniu jechałem ja,
na drugim Kwieciński, na trzecim nasz konwojny
„wołostnyj starszyna”
(wójt), na czwartym przewodnik, a na piątym koniu składano nasze rzeczy. Takim
porządkiem odbywaliśmy razem z Kwiecińskim podróż do karnego zakładu Uskuta. W nocy płynęliśmy łodzią po Lenie, a w
dzień jechaliśmy zwykle konno.
W
Uskucie musiałem rozstać się z Kwiecińskim,
który był przeznaczony do innej gminy, ja zaś sam jeden popłynąłem dalej łodzią
do powiatowego miasta Kireńska, w którem miano mi przeznaczyć wieś w
pietropawłowskiej gminie na stałe pomieszkanie.
Przybywszy
do Kireńska, zaprezentowałem się
natychmiast naczelnikowi powiatu, którym był naówczas niejaki Gabriel
Raczkowski, Polak. Naczelnik przywitał mnie bardzo grzecznie i oświadczył, że
przeznaczono mi na mieszkanie w gminie czeczujskiej
wieś Iczory, odległą o dwieście osiemnaście
wiorst od Kireńska. Prosiłem go, aby
pozwolił mi zamieszkać we wsi Czeczujsku,
gdzie już przebywało dwóch zesłanych Polaków: Aleksander Mączewski i Karol Kabat. Lecz pan Raczkowski nie uwzględnił mej prośby i
oświadczył mi wyraźnie, że muszę mieszkać we wsi Iczorach,
bo otrzymał od wyższej swej władzy rozporządzenie, żeby wybrał dla mnie jak
najmniejszą i najuboższą wieś, jaka jest w kireńskim
powiecie i mnie w niej samego pomieścił.
Otrzymawszy
w ziemskim sądzie potrzebne dokumenta i
pieniądze na dalszą podróż, pożegnałem pana Raczkowskiego, wsiadłem z moim
stróżem starszyną i dwoma przewodnikami do
małej łodzi i popłynęliśmy dalej po największej w
Syberii rzece Lenie do miejsca mojego 9 osiedlenia.
Podróż
po rzece trwała dwa tygodnie, a była nadzwyczaj niewygodna, męcząca i
niebezpieczna. Powodem zaś tego było nasamprzód, że dawano nam na wszystkich
nadleńskich pocztowych stacjach bardzo małą łódź, w której z wielką trudnością
mogły się pomieścić cztery osoby Po wtóre, że słońce paliło jak ogniem przez
cały dzień, a wieczorem i w nocy kąsały bez miłosierdzia miliardy komarów,
których od łodzi nie można było odpędzić. Dlatego i też byliśmy zmuszeni palić mokrem drzewem na łodzi przez całą noc ogień,
który swym gęstym dymem rozpraszał i odpędzał jako tako tych dokuczliwych
napastników.
Gdy
upłynęliśmy około trzech wiorst drogi do Kireńska,
przewodnikom zdawało się, że woda jest głębsza i bystrzej płynie około
górzystego i skalistego brzegu, dlatego skierowali tak łódź, nie zważając na
protest starszyny, który radził im trzymać
się środkowego koryta rzeki. Zaledwie minęliśmy najwyższą górę, wtem obrywa się
ogromny kawał skały i wpada z ogromnym impetem i hukiem do rzeki, tak że
spieniona woda podrzuciła naszą małą łódź do góry. Gdybyśmy się byli spóźnili
tylko trzy minuty, to oberwana ziemia zasypałaby nas i zagrzebałaby na wieki w
nurtach Leny. Lecz Bóg dobry, który
opiekuje się najmniejszem stworzeniem, miał
i nas w świętej swej opiece i zachował nas wszystkich od nagłej i
niespodziewanej śmierci, za co wszyscy podziękowaliśmy Mu i płynęliśmy już
dalej środkiem rzeki.
Letnią
porą bywają nad rzeką Leną takie wielkie i gęste mgły, że trudno zobaczyć o
kilka kroków idącego człowieka lub jaki przedmiot Będąc ogromnie znużony tą
uciążliwą podróżą, czwartego dnia po opuszczeniu Kireńska
nad samem ranem zdrzemnąłem się, a po chwili na dobre usnąłem i nie słyszałem nawet jak nasza łódź przybiła do brzegu i
zatrzymała się przy nim. Tutaj obudził mnie ze snu starszyna, wołając:
„No,
pan! wstawajcie, bo przypłynęliśmy już do
wsi Iczory, w której macie sobie
przeznaczone miejsce na osiedlenie”.
Zerwałem
się na równe nogi i począłem rozglądać się wokoło z ciekawością, chcąc
dostrzec, jak wielka jest ta wieś. Lecz
wskutek gęstej mgły nie mogłem swych chęci zadowolić. Tymczasem starszyna wziął moją podróżną torbę, wysiedliśmy
na lewy brzeg rzeki i udaliśmy się do pocztowego domu, w którym mieszkali sami chłopi pocztylioni i
stróż imieniem Warywon, Rusin rodem z
chersońskiej guberni, nazywany powszechnie „Kumornikiem”.
Pragnąc napić się gorącej herbaty, prosiłem owego stróża o gorący samowar, co
też chętnie uczynił.
Gdy
napiliśmy się herbaty, a i mgła opadła, wyszedłem na dwór obejrzeć wieś, w
której sądzono mi było mieszkać z dala od
cywilizowanego świata, w najsurowszym klimacie, między barbarzyńskim
ludem. I jakiż widok przedstawił się mym oczom?
Oto
maleńka i uboga wiosczyna, składająca się
zaledwie z ośmiu nędznych chat, niepokrytych nawet dachem, rozrzucona była nad
rzeką. Nieopodal mała kapliczka, dom pocztowy i kilka chłopskich łaźni
stanowiły całe zabudowanie Iczory.
Ujrzawszy to, rozpacz mnie ogarnęła, boleść ścisnęła me serce i zapłakałem
pierwszy raz w życiu nad moją niedolą i na samo wspomnienie, że może przyjdzie
się tu przeżyć długie lata, a nawet umrzeć bez pociechy religijnej. Dopóki
byłem w towarzystwie kilkunastu rodaków, słyszałem ojczystą mowę, to nie czułem
swego smutnego położenia, ale gdy zostałem sani jeden, wtedy poznałem, co to
jest za okropność dla człowieka być pozbawionym odpowiedniego towarzystwa i
ojczystej mowy.
Westchnąwszy
potem gorąco do Boga i podziękowawszy mu za tę łaskę i dobrodziejstwo, że
doprowadził mnie szczęśliwie i bez żadnego kalectwa do celu podróży, powróciłem
na pocztę i kazałem poczciwemu Warywonowi
wezwać do siebie naczelnika wsi Iczory,
zwanego tam dziesiętnikiem, aby wskazał mi, gdzie najwygodniej mógłbym
zamieszkać.
Wkrótce
zjawił się naczelnik wsi Iczory, ubrany w
podarte i dziurawe łachmany, boso, z grubym kijem w ręku i wielką naroślą (zob, wole, guz) pod brodą na szyi. Obszedłem z
nim po kolei wszystkie ośm domów i
zauważyłem, że z tych kilku domów będzie dla mnie najodpowiedniejszy dom
gospodarza Mikołaja Berezowskiego, gdyż mieszkały w nim cztery tylko dorosłe
osoby i nie było wcale drobnych i małych dzieci.
Na
moje szczęście wszyscy gospodarze wsi Iczory
byli to potomkowie dwóch polskich rodzin pochodzących z Mazurów, zesłanych
przed kilkudziesięciu laty do Syberii na osiedlenie. Jakkolwiek teraźniejsi
mieszkańcy byli już wyznawcami prawosławnej religii, jednakże nie wypierali się
swego pierwotnego pochodzenia i rodowodu, ale owszem szczycili się z niego, że
pradziadowie ich byli Polakami i mówili po rosyjsku w podobny sposób, jak w
naszych stronach Mazurzy mówią po polsku, że przez całe dwa tygodnie nie mogłem
zrozumieć ich mowy, chociaż posiadam rosyjski język. Wspomniane te dwie rodziny
zostawały nawet ze sobą w bliskiem bardzo
pokrewieństwie i nie zawierały pomiędzy sobą związków małżeńskich, ale
kawalerowie żenili się zwykle, a panny brały sobie mężów z drugich wsi.
Cztery
rodziny mieszkające w czterech domach nazywały się Berezowskiemi, a drugie cztery rodziny Osieckiemi. Największą powagą i dygnitarzami tej
małej wioski byli naczelnik, prosty chłop wyżej opisany, zwany też
dziesiętnikiem i ponomar (coś w rodzaju
organisty i razem zakrystiana) imieniem Milentij.
Lud
mieszkający nad brzegami rzeki Leny ma miłą i przyjemną fizjonomią, ale szpecą
go bardzo „zoby”, to jest wielkie narośle,
czyli guzy, które są takiej objętości, jak nadęty bydlęcy pęcherz i otaczają
całą szyję [* Zob (ros. - wole -
powiększenie gruczołu tarczycy wywołane m.
in. niedoborem jodu w organizmie.].
Każdy dorosły człowiek, a czasem i małe dzieci dostają takiego obrzęknienia, które na pierwszy widok wzbudzają
obrzydzenie. Patrząc na te obrzydliwe ich zoby,
nie mogłem w żaden sposób jeść ani też pić herbaty, bo pobudzały mnie zaraz do
wymiotów, ale musiałem za każdym razem wychodzić ze swym skromnym posiłkiem z
izby do sieni i tam jadłem. Brzydziłem się nawet zaczerpnąć szklankę wody z
tego naczynia, z którego oni pili, i sam nosiłem ją sobie z rzeki Leny płynącej
o sto pięćdziesiąt kroków.
Kiedy
zbliżałem się do tego wolastego narodu, to
Sybiracy mieszkający w makarowskiej gminie
ostrzegali już mnie, abym nigdy nie pił nieprzegotowanej wody z rzeki Leny,
ponieważ ta woda jest przyczyną owych zobów.
Jeden
z więźniów Polaków, niejaki Ludwik Zaremba, kasjer z miasta Końskie, chciał się
przekonać, czy wspomniana woda rzeczywiście jest szkodliwa i zrobił na sobie
samym próbę; pił ją więc zimną, a po kilka miesiącach dostał także duże
obrzęknięcie gardła, którego już trudno się pozbyć.
Otóż
dotknięci tą chorobą okrywają w zimie swe zoby
zajęczemi lub wiewiórczemi
skórami, uszytemi w rodzaju damskich „boa”.
Jak się czasami biją ze sobą, to chwytają rękami za swe wielkie podgardla i
wodzą się jak jędory. Wskutek takiego
szpecącego kalectwa rząd rosyjski nie bierze ich wcale do wojska, ale muszą za
to pełnić obowiązki pocztowych woźniców na całym przyleńskim
trakcie, jako też w lecie wozić łódkami przejeżdżających podróżnych.
Nadleńscy
włościanie są w ogóle bardzo biedni, mają mało ornego gruntu, na którym
zasiewają owies, groch i sadzą kartofle. Rząd rosyjski jest zmuszony każdego
roku dostarczać im z okolic Irkucka pszenicę i żyto na chleb. Zajmują się
wyłącznie polowaniem na różnego zwierza i rybołówstwem. Bydła i owiec chowają
także niewiele, bo niedźwiedzie tępią je i pożerają.
Życie
moje w onej wsi było bardzo nędzne i rzec nawet można opłakane. Przez całe
cztery miesiące posiłek mój składał się tylko z jęczmiennego, a rzadko żytniego
chleba, cegiełkowej herbaty i małych rybek, które sam ułowiłem na wędkę. Nie
mając najmniejszego zajęcia, ani też książek do czytania prócz brewiarza, rubrycelli i małej książeczki „Naśladowanie
Chrystusa Pana” Tomasza a Kempis, chodziłem najczęściej nad brzegami Leny,
łowiłem na wędkę małe rybki, śpiewałem różne kościelne lub patriotyczne polskie
pieśni, rozmawiałem sam z sobą po polsku, obawiając
się bym nie zapomniał ojczystego języka. Gdy gospodarze moi rozpoczęli
sianożęcie, chodziłem z nimi co dzień na łąki grabić, suszyć i w kopy składać
siano. Jeździłem z gospodarzem do lasu po drzewo na opał, łowiłem z nim siecią
ryby, odwiedzałem w lesie sidła zastawione przez gospodarza na zające i
wiewiórki; słowem, wynajdywałem sobie różne zajęcia, aby nie nudzić się i nie
tracić na próżno drogiego czasu, bo jak przekonałem się, że bez zajęcia z nudów
można dostać pomięszania zmysłów.
Włościanie
tamtejsi odbywają wszelkie podróże latem na łodziach, a zimową porą w saniach.
W tamtych stronach ludzie nie mają najmniejszego pojęcia o naszych
czterokołowych polskich wozach i bryczkach, a tem
bardziej się dziwili, gdy im opowiadałem o kolejach żelaznych, o balonach i
innych środkach lokomocji używanych przez ucywilizowane narody. Otóż słuchając
mego opowiadania, często mawiali:
„Panie
Boże! jakież to są dziwne rzeczy na
świecie, a my nic o nich nie wiemy!”
W
letnich miesiącach noce tam są już bardzo krótkie i zaledwie tylko trzy godziny
trwają, dlatego też upały wśród dnia bywają bardzo dokuczliwe. Z tej też
przyczyny moi gospodarze sypiali w śpichłerzu,
a ja nocowałem sam jeden w chacie, która nie zamykała się wcale na żaden zamek
lub nawet haczyk i w każdym czasie można było do niej wejść.
Po
upływie trzech miesięcy mojego tam pobytu, pewnej nocy, gdy sobie w najlepsze
spałem, zostałem rozbudzony wejściem trzech jakichś białych postaci, z których
jedna zapytała:
„Czy
tu mieszka polityczny więzień Polak?”
Gdy
ochłonąłem z przestrachu i przetarłem oczy, zapytałem owych nieproszonych
gości, po co tu przyszli i dlaczego niepokoją mnie wśród nocy?
Wtedy
jeden z nich odrzekł:
„Jestem
żandarmski pułkownik Duwing i przybyłem się
dowiedzieć, co pan tu robisz, czem się
zajmujesz i czy który z tutejszych włościan nie wyrządził panu jakiejkolwiek bądź krzywdy?”
Poznawszy
po białem letniem
ubraniu w osobach przybyłych trzech żandarmów, wstałem prędko z łóżka, włożyłem
na siebie palto, zapaliłem świecę i następnie w prowadzonej z pułkownikiem
rozmowie uskarżałem się przed nim, że gubernialny rząd irkucki nie daje mi ani
jednej kopiejki na utrzymanie i przeznaczył mnie do takiej nędznej i ubogiej wiosczyny, gdzie nawet do najcięższej roboty
nająć się nie można, tak że z głodu nawet lub z nudów umrzeć można.
Pułkownik
Duwing wypytywał mnie bardzo obszernie o
wszystko, a mianowicie: z której pochodzę guberni, czy zostawiłem w rodzinnym
kraju rodziców lub innych krewnych. Czy otrzymuję od nich listy lub pieniądze. I w końcu prosił grzecznie, abym mu pokazał
wszystkie moje książki i papiery, jakie posiadam. Ponieważ miałem tylko trzy
książeczki, o których już powyżej wspominałem, i dwa listy od matki otrzymane w
drodze, więc wskazałem mu na okno, gdzie ta cała moja biblioteka była
umieszczona.
Po
odbytej tej formalności, jaką wszyscy moskiewscy policyjni urzędnicy
praktykują, prosiłem pułkownika, czy nie mógłbym zamieszkać w samej gminie we
wsi Czeczujsku, w której mieszkało dwóch
zesłanych Polaków, lecz pan Duwing objaśnił
mi, że to nie zależy od niego, tylko od generał-gubernatora.
Gdy powiedziałem mu, że jestem katolickim księdzem z lubelskiej guberni i mam
tam rodziców, braci i siostry, pułkownik oświadczył mi, że zna dobrze Królestwo
Polskie, bo mieszkał tam przez kilka lat, a nawet zna osobiście żandarmskiego
pułkownika Masłowskiego mieszkającego w Lublinie. Radził mi w końcu, abym
przesłał wszystkie moje listy do rodzinnego kraju, adresując na jego ręce, a on
ze swej strony odeszle prosto do Lublina na
ręce owego Masłowskiego dla doręczenia moim rodzicom, a tym sposobem będę mógł
prędzej komunikować się z moją rodziną.
Wkrótce
potem skorzystałem z jego rady: posłałem na ręce Duwinga
dwa listy do swojej matki, która otrzymała je w stosunkowo bardzo krótkim
czasie, bo w cztery tygodnie, i przysłała mi do wsi Iczory trzydzieści rubli.
Ale wróćmy jeszcze do odwiedzin pułkownika Duwinga, który pożegnawszy mnie, powrócił do swej
berlinki [* Berlinka - płaskodenny, bezpokładowy statek
rzeczny, używany do przewozu towarów.], kołyszącej się na rzece Lenie,
tam wezwał do siebie wszystkich gospodarzy naszej małej wioseczki, wypytywał i
badał ich o mojem sprawowaniu się i
wszelkich czynnościach. Między innemi
zapytywał pułkownik, jaką ja noszę czapkę. Zapytani gospodarze dali o mnie jak
najlepsze świadectwo, co zaś do czapki, to odrzekli, że noszę taką sarnę, jaką
noszą wszyscy sybirscy włościanie.
Potem
pułkownik, jak sami gospodarze opowiadali mi, wyjął ze swojej podróżnej walizy
białą, polską konfederatkę z czarnym barankiem, pokazał
ją chłopom zapytując, czy nie widzieli u mnie podobnej. Lecz ci odpowiedzieli, że podobnie ładnej
czapki nie tylko u mnie, ale nawet nigdzie w swojem
życiu nie widzieli.
Ta konfederatka, jak się później dowiedziałem, została skonfiskowaną przez Duwinga braciszkowi Feliksowi Kułakowskiemu, z zakonu kamedułów na Bielanach pod Warszawą, zesłanemu na osiedlenie do makarowskiej gminy, kireńskiego powiatu. Otóż pułkownik, zrobiwszy u Kułakowskiego rewizję i znalazłszy konfederatkę, zapytał go, skąd przyszedł do posiadania takowej? Kułakowski, nie namyślając się długo, odpowiedział, że papież Pius ix posłał takie czapki wszystkim księżom i klerykom zesłanym na Syberię.
Ta konfederatka, jak się później dowiedziałem, została skonfiskowaną przez Duwinga braciszkowi Feliksowi Kułakowskiemu, z zakonu kamedułów na Bielanach pod Warszawą, zesłanemu na osiedlenie do makarowskiej gminy, kireńskiego powiatu. Otóż pułkownik, zrobiwszy u Kułakowskiego rewizję i znalazłszy konfederatkę, zapytał go, skąd przyszedł do posiadania takowej? Kułakowski, nie namyślając się długo, odpowiedział, że papież Pius ix posłał takie czapki wszystkim księżom i klerykom zesłanym na Syberię.
Pułkownik,
chcąc się o prawdzie tych słów przekonać, pokazał czapkę włościanom wsi Iczory, aby tym sposobem i u mnie skonfiskować,
jeżeli takową posiadam, ponieważ był to owoc surowo zakazany w Królestwie Polskiem i w zabranych prowincjach.
W
kilka dni po wizycie żandarma Duwinga,
spożywając z rana moje skromnie śniadanie, spostrzegłem przez okno jakiegoś
bogatego, w podeszłym wieku sybirskiego kupca, który wkrótce wszedł do naszej
chaty i pozdrowiwszy nas, jął wypytywać się, czy nie ma czego na sprzedaż. Lecz gospodyni odrzekła na to:
„Nie
mamy nic do sprzedania, bo jesteśmy bardzo biedni. Ledwo możemy się wyżywić
tutaj, gdyż niedźwiedzie duszą nam często bydło i małe cielęta, dlatego też nie
możemy dochować się ani jednej sztuki na sprzedaż”.
Podczas
rozmowy kupiec zwracał często swój wzrok na mnie i w końcu odezwał się po
rosyjsku do mnie:
„Zapewne
pan nie jesteś tutejszym stałym mieszkańcem, ale musisz być cudzoziemcem?”
„Tak
jest - odpowiedziałem - jestem Polakiem,
politycznym więźniem, którego rosyjski rząd zesłał tu na osiedlenie, abym umarł
głodową śmiercią”.
„A
może jesteś pan katolickim księdzem S... M...?” - rzecze do mnie po polsku
kupiec.
Gdy
otrzymał potwierdzającą odpowiedź, zerwał się z ławy, podbiegł do mnie, zaczął
mnie ściskać i całować, a w końcu rozpłakał się jak dziecko, tak że dobrych
kilka chwil upłynęło, zanim przyszedł do siebie i potrafił mi objaśnić, że on jest także Polakiem, katolikiem i wygnańcem, rodem z
Litwy, że się nazywa Adrian Nowicki i ma własny swój sklep bławatnych i
korzennych towarów w mieście Olekmie, niedaleko Jakucka.
Następnie
zaprosiłem czcigodnego starca na herbatę i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać o
różnych rzeczach. Nowicki opowiadał mi, że mieszka w Syberii przeszło trzydzieści lat, czyli od
roku 1831 [* W
tekście pierwotnym był wpisany rok 1821; zapewnie
błędny w zestawienia z przeszłotrzydziestoletnim pobytem Nowickiego na Syberii.],
ożenił się tamże, a teraz wraca z Irkucka, dokąd jeździł po różne świeże towary
do swego sklepu. Nadto nadmienił, że odwiedził kilkunastu politycznych więźniów
Polaków zamieszkałych przy samej rzece Lenie i znajomego mi hrabiego Walickiego
w Wiercholeńsku, który prosił go, aby mnie
odszukał i pozdrowił w imieniu hrabiego.
Podczas
tej pogadanki, Nowicki rzekł do mojej gospodyni:
„Gosposiu!
schodźcie do berlinki, która stoi u
brzegu rzeki i powiedźcie memu synowi lub subiektowi, aby przyniósł tutaj
wszystko, co przygotowałem”.
Gospodyni
udała się do berlinki i wkrótce zjawił się do nas subiekt, który przyniósł
dziesięć funtów cukru i dwa funty herbaty, a Nowicki sam mi je wręczył, jako
podarunek.
Potem
czcigodny starzec, uśmiechając się, rzekł do mnie:
„Ksiądz
dobrodziej poczęstował mnie cegiełkową herbatą, teraz ja proszę księdza do
mojej berlinki na herbatę, a może u mnie znajdzie się lepsza i smaczniejsza” Gdy obydwaj wyszliśmy z chaty na pastwisko,
Nowicki wyjął z kieszeni dziesięciorublowy banknot i wetknął mi takowy do ręki.
Nie chciałem od niego przyjąć tych pieniędzy i na powrót mu je oddawałem,
dziękując mu za jego życzliwość i dobre chęci. Lecz
on nawet nie chciał słyszeć o zwróceniu mu pieniędzy i rzekł:
„Chodźmy,
księżuniu, prędzej do mojej berlinki, bo herbata ostygnie”.
Kiedy
piliśmy herbatę, moja gospodyni przyszła tam także, aby kupić kawałek prostego
mydła. Nowicki, poznawszy ją, dał jej spory kawał mydła i rzekł:
„Gosposiu!
macie za darmo ten kawałek mydła, a tutaj
wam daję drugi większy, ten ofiaruję dla waszego pana. Pamiętajcie, żebyście za
to mydło prali darmo jego bieliznę i nie żądali od niego zapłaty”.
Gospodyni,
niezmiernie ucieszona tą niespodzianką, podziękowała poczciwemu kupcowi za
podarunek, powróciła do domu i odtąd prała darmo moją bieliznę.
Pogawędziwszy
przeszło dwie godziny z czcigodnym rodakiem, pożegnaliśmy się ze łzami w
oczach. On popłynął swoją piękną berlinką do Olekmy, a ja stałem przez długi
czas nad brzegiem Leny, spoglądając na oddalający się statek, na pokładzie którego stojący Nowicki żegnał
mnie, powiewając słomianym kapeluszem, a na koniec zniknął mi z oczu za
horyzontem.
*
Rząd
rosyjski, chcąc zaprowadzić jakiś ład i porządek pomiędzy kilkunastu tysiącami
politycznych zesłańców Polaków, ustanowił w Irkucku oddzielną kancelarię, czyli
biuro przeznaczone wyłącznie dla spraw Polaków. Zaprowadził w niem ścisłą cenzurę, przez którą musiały
przechodzić wszystkie listy i korespondencje przysyłane ze starego kraju pod
adresem zesłanych Polaków lub odwrotnie. Nadto wydał rozporządzenie, aby
wszelka taka korespondencja była prowadzona w rosyjskim języku; i to tylko
cztery razy do roku można było pisywać do kraju, a mianowicie: w pierwszych
dziesięciu dniach miesiąca stycznia,
kwietnia, lipca i października. Dalej rząd zabronił pod najsurowszą karą
opisywać w listach zwyczaje i obyczaje sybirskich narodów, jako też czem się kto z nas trudni i z czego żyje,
wszelkich krzywd i awantur, jakie spotykały nas w drodze lub na miejscu. Wolno
było donieść swej rodzinie, gdzie kto mieszka, czy jest zdrów lub chory i czego
mu potrzeba, jak na przykład: garderoby, bielizny lub pieniędzy. Taką to
instrukcję każdy więzień stanu, Polak, musiał przeczytać i własnoręcznie się
podpisać, że zastosuje się do niej; gdyby zaś napisał co przeciwnego owej
instrukcji, to będzie mu wzbronionem
posyłanie listów do rodziny i zostanie oddany pod sąd.
Taki
stan rzeczy trwał przez pierwsze dwa lata, to jest przez 1864 i 1865 rok. Potem
pozwolono nam częściej korespondować, nawet w polskim języku i udzielić swej
rodzinie więcej wiadomości z Syberii.
Każdy
Polak oddawał swój list w niezapieczętowanej kopercie do gminnej kancelarii, z
gminy odsyłano go naczelnikowi powiatu, ten zaś wysyłał znowu już kilkanaście
takich listów razem do irkuckiej kancelarii, gdzie dobrze płatny cenzor je czytał.
Jeżeli cenzor nie znalazł w liście nic zabronionego, to oddawał go na pocztę, zaś w przeciwnym razie niszczył go lub zwracał
właścicielowi Dosyć tego, że nasze listy, nim dostały się do pocztowej
skrzynki, musiały najmniej przez miesiąc czasu
błąkać się od Annasza do Kajfasza. Listy przysyłane do nas z rodzinnego kraju
odbywały taką samą podróż.
Jeżeli
cenzor wyczytał w liście do zesłanej osoby jaki tytuł, na przykład: hrabia,
pan, ksiądz itp., to zamazywał ten wyraz tuszem lub atramentem, jako też wszystkie
inne wiadomości udzielane nam przez rodzinę, które mogły sprawić nam jakąś
przyjemność, pociechę lub nadzieję rychłego powrotu do rodzinnego kraju.
*
We
wschodniej Syberii przy końcu miesiąca września
ustają zwykle wszelkie roboty w kopalniach złota i zastój ten trwa aż do dnia i
kwietnia. Otóż gdy zbliża się czas
zakończenia robót i robotnicy mają opuszczać złotodajną ziemię, i powracać na
zimę do swego domowego ogniska, wówczas zjeżdżają się do kopalni złota różni
rosyjscy urzędnicy i wojskowi, jako to: naczelnik powiatu, jego pomocnicy,
wójci, sołtysi i żandarmski pułkownik lub kapitan. Pod ich to kontrolą
przedsiębiorcy prywatni złotodajnych kopalni załatwiają rachunki ze swymi
robotnikami i wypłacają im pieniądze za półroczną pracę.
Po
skończonych tedy rachunkach wspomniani wyżej urzędnicy rozbierają zaraz każdego
po kolei robotnika do naga, rewidują go jak najściślej, czy czasami gdzie nie
ukrył kawałka złota, a nie znalazłszy nic przy nim, dopiero, wtedy pozwalają mu
iść do domu. Jeżeli zaś znajdą u którego robotnika
chociaż małą odrobinę złota, to spisują zaraz protokół, gdzie i jak
dawno znalazł to złoto, aresztują go, zakuwają w dziesięciofuntowe kajdany na
obie nogi i odsyłają pod ścisłą strażą na kilka lat do karnego zakładu do
ciężkich robót za Bajkał.
Nudząc
się jak najokropniej po całych dniach bez żadnego zajęcia i odpowiedniego
towarzystwa, pożyczyłem skrzypce od pocztowego stróża Warywona i wygrywałem na nich po kilka godzin.
Pewnego dnia nad wieczorem, po kilku innych sztuczkach, zagrałem mazura
Chłopickiego i nie zauważyłem, że kilku robotników powracających z kopalni
złota przechodziło w tym samym czasie przez wioskę Iczory i słyszało mnie grającego na skrzypcach.
Zaledwie przestałem grać, wchodzi dwóch robotników do naszej chaty i
pozdrowiwszy mnie, proszą, abym im zagrał tę sarnę sztuczkę, bo bardzo im się
podobała. Wymawiałem się przed nimi, że nie umiem dobrze grać, że gram tylko ze
słuchu dla zabicia czasu i z nudów. Lecz
te wszystkie moje wymówki na nic się nie zdały i w końcu musiałem ulec ich
wprawdzie bardzo grzecznym prośbom. Kiedy zagrałem im owego mazura kilka razy i
położyłem skrzypce na łóżku, robotnicy podziękowali mi serdecznie i jeden z
nich położywszy rubla, a drugi dwa rubli na stole, rzekli:
„To
za wasze trudy. Bądźcie zdrowi!” I szybko wynieśli się z izby, tak że nie
miałem nawet czasu zorientować się i oddać im na powrót położone na stole trzy
ruble.
W
pół godziny potem jeden z tych dwóch robotników powraca do mnie, oświadczając,
że jest także Polakiem i katolikiem, nazywa się Szymański, rodem z Królestwa
Polskiego, augustowskiej guberni, i opowiada mi, że gdy usłyszał mnie
grającego, na skrzypcach mazura, to z wielkiej radości aż rozpłakał się i nie
mógł pojąć, kto by to grał polskiego tańca w takiej nędznej wioseczce. Chciałem
poczciwemu rodakowi zwrócić trzy ruble, ale nie przyjął i pogawędziwszy ze mną godzinę czasu, udał się w dalszą podróż do swej
gminy około miasta Kireńska, w której stale
mieszkał jako posieleniec.
*
Isprawnik [* Isprawnik - naczelnik
powiatu.] Raczkowski, będąc zawiadomionym przez kilku swych zaufanych
gminnych pisarzów, że irkucki żandarmski pułkownik Duwing wizytował wszystkich więźniów Polaków
mieszkających nad rzeką Leną, chciał się dowiedzieć od samych Polaków, w jakim
głównie. celii przyjeżdżał do nich
żandarmski pułkownik w takie odległe strony, co mówił i o co się pytał. Wybrał
się więc sam w podróż, jeździł od jednej do drugiej wioski i badał każdego w
tej materii, gdyż isprawnik. lękał się, aby który z zesłańców nie zaskarżył
go przed Duwingiem.
Włościanie
wsi Iczory dowiedziawszy się, że Raczkowski
jest już na ostatniej pocztowej stacji i wkrótce przybędzie do nich, zaczęli we
wsi robić różne porządki: zamiatali ulicę, podwórza i chaty, usypywali drogę i
ścieżki żółtym piaskiem, wyrzucali na brzeg rzeki różne śmiecie i skorupy itd.
Wszyscy bowiem chłopi w kireńskim powiecie
lękali się ogromnie Raczkowskiego, ponieważ wiedzieli dobrze, Źe gdyby isprawnik
spostrzegł u którego z nich brudy i
nieporządek około mieszkalnego domu, to nie puści mu płazem tego, ale wygrzmoci
go zaraz kijem porządnie. Kobiety również lękały się Raczkowskiego, bo ten
kazał im za niechlujstwo w kobiecem
gospodarstwie zamiatać za karę ulicę lub też nosić w worku piasek znad brzegu
rzeki do wysypywania drogi.
Gdy
isprawnik przypłynął w swej berlince do
naszej wsi, wszyscy gospodarze i pocztowi woźnice wyszli zaraz nad rzekę na
spotkanie jego. Ja zaś, mając wielki żal do tego powiatowego dygnitarza, że
przeznaczył mnie na mieszkanie najmniejszą i najbiedniejszą wioskę, jaka się
znajdowała w kireńskim powiecie,
postanowiłem nie widzieć się z nim wcale. Dlatego też wyszedłem śpiesznie ze
swej chaty, skryłem się za jedną z chłopskich łaźni i obserwowałem z daleka
wszystkie jego ruchy.
Kiedy
isprawnik wysiadł z łodzi, wszyscy chłopi
pozdejmowali zaraz czapki i nisko się pokłonili jemu.
Isprawnik nasamprzód zapytał ich, w którym
domu mieszkam, i gdy ci wskazali mu, zaraz ruszył tam. Gospodyni moja z dwiema
siostrami ze strachu przed srogim urzędnikiem schowała się szybko do piwnicy i
tam siedziała aż do jego wyjazdu ze wsi, ja zaś wyszedłem z swojej kryjówki i udałem się do domu na
spotkanie tegoż.
Gdy
wszedłem do chaty, trzymając miedziany imbryk w ręku napełniony wodą z Leny,
Raczkowski przywitał się ze mną bardzo grzecznie, podał mi rękę, zarekomendował
swego towarzysza, doktora kireńskiego
powiatu. Następnie poczęstowawszy mnie swym papierosem, zapytywał, czy nie
przykrzy mi się tutaj, czem zajmuję się i
czy mam jakie pieniężne zasoby do utrzymania się.
Odpowiedziawszy
isprawnikowi stosownie do okoliczności na
te pytania, prosiłem go, aby pozwolił mi zamieszkać w samej petropawłowskiej
gminie we wsi Czeczujsku, w której, jak już
wspominałem, mieszkało dwóch Polaków, i przedstawiłem mu wielkie nudy, a także
krytyczne finansowe moje położenie. Isprawnik,
wysłuchawszy mego utyskiwania, rzekł do mnie w te słowa:
„Niech
ksiądz poda prośbę na moje ręce do generał-gubernatora
Korsakowa, ja zaś z mej strony dam dobrą
opinię o księdzu, a ręczę za to słowem honoru, generał-gubemator
uwzględni tę prośbę i pozwoli księdzu zamieszkać w żądanej wsi”.
Podziękowałem
Raczkowskiemu za życzliwe jego serce i dobrą radę, przeprowadziłem go do samej
berlinki i pożegnałem.
Nazajutrz
z rana zabrałem się natychmiast do napisania owej prośby i wysłałem ją drogą
poleconą mi przez isprawnika. Ponieważ we
wsi Iczory nie było poczty, tylko mały
chłopiec zwykle woził konno w skórzanej torbie wszelkie listy i rządowe dokumenta z jednej gminy do drugiej, więc jeszcze
musiałem cały tydzień czekać na tę wiejską pocztę, aby doręczyć jej moje pisanie.
Otóż
generał-gubemator, otrzymawszy moją prośbę,
nie tylko uwzględnił ją, ale w dodatku jeszcze zamianował mnie nauczycielem
całej petropawłowskiej gminy. Wieść zaś o takowej łasce dosięgła mnie w
następujący sposób:
Pewnego
dnia, siedząc sam jeden w chacie, spostrzegłem nieznajomego Sybiraka, który
wszedł wkrótce do izby i oświadczył, że jest gminnym starszyną przysłanym przez samego isprawnika z rozkazem, abym pojechał z nim do Czeczujska ze wszystkiemi
mojemi mąnatkami.
Ucieszony tą wiadomością, zebrałem prędko swoje rzeczy i wyjechaliśmy po dwóch godzinach czasu do Czeczujska.
ROZDZIAŁ IX
[Na osiedleniu w Czeczujsku]
Zbliżając się do wsi Сzeczujska, spotkałem w drodze pana
Raczkowskiego, który jechał do sąsiedniej wioski w jakimś ważnym interesie, a
poznawszy mnie, przywitał i prosił mnie, abym zaczekał na niego w gminnej
kancelarii.
Gdy powrócił wkrótce, oznajmił mi
urzędownie o rozporządzeniu generał-gubernatora i nominacii
mojej nauczycielskiej, chociaż szkoły tam żadnej nie było i zapewne dotychczas
jej nie ma. Nadto isprawnik doręczył mi
osobiście sto dziesięć rubli i trzy listy nadesłane z rodzinnego kraju, i
radził, abym zamieszkał w jednym domu z Mączewskim
i Kabatem, bo jakby czeczujscy chłopi
dowiedzieli się, że posiadam pieniądze, to mogliby mnie okraść lub nawet
zamordować.
Podziękowałem serdecznie poczciwemu
Raczkowskiemu za wyświadczone mi dobrodziejstwa, jako też za udzielenie dobrej
rady i pożegnawszy go, udałem się do moich rodaków, gdzie też zamieszkałem.
Czeczujsk
była to wieś bez porównania większa niż Iczory.
Było w niej dwadzieścia osiem mieszkalnych domów, drewniana prawosławna cerkiew,
gminny urząd i dwie karczmy.
Rodacy moi ucieszyli się niezmiernie z
mojego przybycia do wsi Czeczujska, bo
wyczerpali wszelkie środki do dalszego utrzymania, nie mieli kompletnie z czego
żyć i zrobili jeszcze długu trzydzieści rubli. Nasamprzód tedy popłaciłem ich
długi, następnie kupiłem kilka pudów żytniej mąki na chleb, kilkanaście funtów
jęczmiennych krup na kaszę, trzy worki kartofli, parę funtów masła, kilkanaście
jaj i dwa sążnie drzewa na opał. Ponieważ przywiozłem ze sobą dziesięć funtów cukru
i dwa funty herbaty, które dał mi jeszcze we wsi Iczory
poczciwy kupiec Nowicki, więc tym sposobem zaopatrzyliśmy
naszą spiżarnią na parę miesięcy.
Przybywszy na mieszkanie do wsi Czeczujska, cokolwiek ożyłem, a to z tej
przyczyny, że miałem już dwóch swych rodaków, z którymi mogłem po polsku
rozmawiać. Nadto we wspomnianej wyżej wsi był już większy ruch, życie i
odpowiednie towarzystwo, bo mieszkało w niej kilka inteligentnych osób, a
mianowicie: dwóch prawosławnych popów, jeden z nich staruszek eks-proboszcz czeczujskiej
parafii, ciemny zupełnie na obydwa oczy, a drugi młody Iwan Afanasiewicz Ponomarew,
proboszcz tejże parafii. Dalej poczciwy
Iwan Krasikow, zasiedatiel; Iwan Tierentiewicz
Pugaczew, pełnomocnik bogatych dwóch kupców
Katyszewcowa i Baśnina, utrzymujących swym kosztem dwustu
robotników, którzy trudnili się wydobywaniem z małych rzeczek złota w witymskiej gminie kireńskiego
powiatu; gminny pisarz Gregorij Romanowicz Pierzymskoj; eks-pisarz
tejże gminy Lubliński i jeden kupiec,
którego nie przypominam sobie nazwiska.
Aby zaś nie tracić na próżno drogiego
czasu, wszyscy trzej wynaleźliśmy dla siebie odpowiednie zatrudnienie. Mączewski robił papierosy na sprzedaż, naprawiał
stare zegary, łatał babskie trzewiki i leczył chore bydło i konie. Kabat
zajmował się introligatorstwem, oprawiał książki, obrazy i landszafty [* Landszaft (niem.) - tu
obraz przedstawiający pejzaż.], robił różne pudełeczka i szyfonierki [* Szyfonierka (franc.) -
niewielkie pudełeczko tekturowe oklejone tkaniną lub kolorowym papierem.]
i sprzedawał inteligencji po umiarkowanej cenie. Ja zaś przyrządzałem herbatę i
gotowałem obiad, a jak zostało mi cokolwiek wolnego czasu, to kleiłem tutki
(gilzy) na papierosy i za zrobienie każdej setki Mączewski,
fabrykant, płacił mi gotówką pięć kopiejek.
Pisarz gminny Gregorij
Romanowicz Pierzymskoj, dowiedziawszy się
od moich kolegów, że posiadam gruntownie rosyjski język, chciał mnie koniecznie
wziąć do gminnego urzędu na swego pomocnika, deklarował płacić mi każdego
miesiąca piętnaście rubli srebrem i prosił Raczkowskiego, aby pozwolił mi
przyjąć ten obowiązek. Lecz isprawnik, obawiając się odpowiedzialności,
zwłaszcza że przysyłano dosyć często do gminnego urzędu z kancelarii geperał-gubernatora różne sekretne rozporządzenia
dotyczące politycznych więźniów Polaków, zesłanych do Syberii na osiedlenie,
nie zgodził się na to i nie pozwolił mi zająć wspomnianego wyżej obowiązku.
Prócz tej posady trafiała mi się druga,
dosyć korzystna, u bogatego kupca Afanasia Koryszniowa (Dymitriewa),
mieszkającego o ośm wiorst drogi odległej
od wsi Czeczujska, który poznawszy się ze
mną osobiście, zaproponował mi, abym przyjął w jego sklepie obowiązek domowego
pisarza i ofiarował mi wikt, pomieszkanie i miesięczną pensję piętnastu rubli. Isprawnik nie pozwolił mi zająć i tej posady, a
to z tej głównie przyczyny, że nie wolno mi było mieszkać w drugiej wsi, tylko
we wsi Czeczujsku. Nareszcie poczciwy Pugaczew dał mi w swej prywatnej kancelarii
zajęcie przepisywania na czysto różnych rachunków, raportów, wykazów, i za to
małe i przyjemne dla mnie zatrudnienie
przysyłał nam często pszeniczną pytlowaną mąkę, pieczone bułeczki, masło,
cukier, herbatę, mleko, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni, gdyż wspomnianych
wyżej produktów, a szczególnie mięsa, masła, mleka i pszennej mąki trudno było
kupić nawet za pieniądze we wsi Czeczujsku.
Jakiś urzędnik wyższej rangi, zapewne
naczelnik stołu z kancelarii generał-gubematora,
przeglądając moje papiery, wyczytał w nich, że jestem katolickim księdzem i że
zostałem przez samego generała zamianowany nauczycielem szkoły w
pietropawłowskiej gminie, i wskutek tego ważnego odkrycia przysłał natychmiast
do gminnego urzędu sekretne rozporządzenie, aby zabroniono mi jak najsurowiej
uczyć chłopskie prawosławne dzieci i zdegradowano bezzwłocznie z godności
nauczyciela. Co też gminny urząd uczynił, chociaż nie widziałem ani jednego
ucznia, ani też szkoły.
Miejscowa inteligencja sprzyjała nam
wszystkim trzem Polakom, zapraszała do siebie we wszystkie doroczne uroczystości
i imieniny, na różne zabawy, śniadania, obiady, kolacje i gniewała się nieraz
na nas, jeżeli wymawialiśmy się od tego zaproszenia. Ale za to lud prosty, a szczególnie czeczujscy chłopi okazywali nam, na każdym kroku
swą wyższość; nienawidzili nas, pogardzali nami, łajali nieraz bez żadnej
przyczyny po moskiewsku i nie tytułowali nas inaczej jak tylko tym wyrazem „ty
Polak”.
Isprawnik
Raczkowski przyjeżdżał dosyć często do wsi Czeczujska
dla załatwienia różnych spraw w gminnym urzędzie. Za każdym razem odwiedzał nas
Polaków i przywoził zawsze ze sobą kilka książek, które brał w Kireńsku od różnych osób i dawał takowe
introligatorowi Karolowi Kabatowi do oprawy. Pewnego razu isprawnik Raczkowski przyjechał do Czeczujska ze swoją żoną i zaufanym lokajem
Wojciechem Szekułą, politycznym więźniem
Polakiem. Isprawnik, nie mając wolnego
czasu na odwiedzenie nas, wezwał trzech nas do gminnego urzędu. Gdy weszliśmy
do gościnnego pokoju, isprawnik przywitał
się z nami bardzo grzecznie przez podanie ręki, zarekomendował nam swoją
małżonkę, prawosławną Sybiraczkę, prosił nas siedzieć i częstował papierosami i
herbatą.
Czeczujscy
chłopi, widząc przez otwarte drzwi, że pan Raczkowski nas tak przyjął i
rozmawia z nami grzecznie, dziwili się, mówiąc do siebie:
„Ci Polacy muszą być wielcy
ludzie, kiedy sam isprawnik jest dla nich
taki grzeczny, a może on także jest Polakiem?”
I od tego czasu chłopi czeczujscy byli dla nas bardzo grzeczni, witali nas zawsze według swego zwyczaju mówiąc:
„zdrawstwujtie” i zdejmowali czapki. Jeżeli
który z nich ubliżył nam przez swą głupotę, to straszyliśmy ich, że poskarżymy
się panu isprawnikowi, a ten nie pożałuje
za to im rózeg - i taki postrach był
zwykle bardzo skuteczny.
Poczciwy Raczkowski, okazując nam prawie na
każdym kroku swą życzliwość i dobre chęci, radził mi z całego serca, abym kupił
sobie strzelbę i zajął się polowaniem na dzikie kaczki, które gnieździły się w
tamtejszych stronach ogromnemi stadami, a
nikt nie strzelał do nich. Wymawiałem się przed nim, ze nie umiem wcale strzelać i nigdy nie miałem
w ręku fuzji, przy tern obawiam się, abym
nie został pociągnięty do odpowiedzialności za przechowywanie broni.
Isprawnik,
uśmiechając się, rzekł do mnie:
„Niech ksiądz nie lęka się żadnej
odpowiedzialności. Chociaż wprawdzie politycznym więźniom surowo zabronionem jest mieć broń palną u siebie,
jednakże gdyby zjawił się tutaj żandarmski pułkownik, to powiadomię zaraz o tem księdza. Ksiądz tedy oddasz strzelbę
gospodarzowi domu do przechowania. Co się zaś tyczy drugiej wymówki, że ksiądz
nie umie strzelać, bardzo łatwa jest rada: trzeba się nauczyć. W ten sposób
zawsze będziecie mieć kawałek mięsa na obiad lub wieczerzę”.
Usłuchałem dobrej rady i wkrótce potem
kupiłem pojedynkę za pięć rubli jako też
wszystkie dodatki potrzebne do strzelania u irkuckich kupców, którzy
przejeżdżali w miesiącu czerwcu przez
wieś Czeczujsk i dążyli do Jakucka na doroczny jarmark. Kupiłem wprawdzie
strzelbę, lecz sam nie używałem jej, oddałem ją moim kolegom, którzy przede mną
się pochwalili, że są zawołanymi strzelcami i że w kraju bijali nie tylko
kaczki, ale i grubszą zwierzynę. Otóż tedy, chodzili oni z moją pojedynką
niemal co dzień na polowanie,'psuli proch, śrut i pistony, ale nie mogli jakoś
zabić ani jednego zwierza lub ptaka, a gdy się dziwiłem temu, usprawiedliwiali
się, dowodząc, że kupiłem złą strzelbę, bo rozrzuca śrut i nie bije celnie.
Chcąc się przekonać o prawdzie, pewnego
pochmurnego dnia wybrałem się sam jeden na polowanie. Zbliżywszy się do
niewielkiego jeziorka, spostrzegłem na niem
kilkadziesiąt kaczek różnego gatunku, które podczas małego i ciepłego deszczu
żerowały. Ucieszony tym widokiem, położyłem się na ziemię i czołgając się,
dotarłem na sam brzeg jeziorka; tam widząc, że kaczki mnie nie spostrzegły,
wziąłem jednę na cel i ubiłem na miejscu.
Zachęcony tym niespodziewanym powodzeniem udałem się na odnogę rzeki Leny,
dokąd zleciały się wystraszone przeze mnie z jeziorka ptaki i tam w podobnyż sposób zastrzeliłem drugą kaczkę. Mając
więc dwie dzikie kaczki, powróciłem z wielką radością do domu.
Gdy z tymi trofeami wszedłem do izby, Mączewski uśmiechnął się i rzekł:
„Ile ksiądz zapłacił za te kaczki?”
Odpowiedziałem, rozumie się, że je sam
ubiłem. Jednakże Mączewski nie uwierzył
moim słowom i był tego przekonania, że owe kaczki kupiłem od włościan. Dopiero
po niejakim czasie przekonał się o celności mego strzału, gdy zabiłem tuż obok
wioski na jeziorku jedną dziką kaczkę, a ponieważ odgłos wystrzału doszedł aż
do ucha Mączewskiego, przybiegł nad brzeg
jeziorka i był naocznym świadkiem, jak dostawałem ubitą przeze mnie kaczkę z
wody.
Pewnego razu, nie mogąc znaleźć dzikich
kaczek na jeziorkach należących do wsi Czeczujska,
zapędziłem się do dwóch jeziorek położonych na terytorium sąsiedniej wioski i
znalazłem tam kilkanaście sztuk Pragnąc ubić
chociaż jednę kaczkę na obiad, bo
nie mieliśmy przez kilka dni ani kawałka mięsa, położyłem się na ziemię z
daleka od jeziora i począłem czołgać się jak wąż z obawy, aby nie spłoszyć
zwierzyny.
Gdy przyczołgałem się na brzeg jeziorka i
miałem już wystrzelić, jakiś chłop z sąsiedniej wioski, spostrzegłszy mnie
leżącego ze strzelbą na ziemi, wrzasnął na całe gardło:
„Polaku, nie strzelaj do naszych kaczek bo odbiorę ci zaraz strzelbę!”
Rozgniewany na tego chłopa, że swym
przeraźliwym wrzaskiem spłoszył mi kaczki, które zerwały się zaraz z wody i
poleciały W przeciwną stronę, podniosłem się prędko z ziemi, spuściłem kurek u
strzelby i pobiegłem do niego Zapytać, kto nadał mu prawo zabraniać mi
polowania na dzikie kaczki. Chłop obawiając się, abym go nie wygrzmocił moją
strzelbą, rzekł do mnie:
„Nie kazałem ci dlatego strzelać do kaczek bo przekonaliśmy się, że strzelasz do
tych, które mogłyby się złapać w nasze sidła, zastawione
na jeziorze”.
Chcąc przekonać chłopa, że bezćzelnie kłamie, bo. nigdy nie strzelałem do takich kaczek, które
pojmały się w chłopskie sidła, poszedłem do jeziora i pokazałem mu, gdzie
kaczki siedziały, a gdzie są ich sidła i oświadczyłem mu, że jak tylko isprawnik przyjedzie do Czeczujska, to zaskarżę go i wyrobię sobie u generał-gubernatora jeszcze to, że pozwoli mnie
stale zamieszkać w ich wsi i włościanie tejże wsi będą musieli na własny koszt
wybudować dla mnie mieszkalny dom, spichlerz, dać mi na własność kilka morgów
ornego gruntu i połowę jeziora.
Chłop głupi i ograniczony uwierzył na serio
temu wszystkiemu. Powróciwszy do domu, opowiedział swoim sąsiadom o całem tern zajściu. Wkrótce potem chłopi z owej
wsi, dowiedziawszy się, że isprawnik
Raczkowski ma być rychło w Czeczujsku,
wydelegowali do mnie ze swego grona trzech bogatych gospodarzy z prośbą, abym
nie skarżył się przed isprawnikiem na owego
niegrzecznego chłopa, który chciał mi odebrać strzelbę, a na załagodzenie tej
sprawy przywieźli nam w prezencie osiemdziesiąt funtów żytniej mąki i ćwiartkę
wołu. Z początku nie chciałem przystać na taką ugodę, lecz gdy przeprosili mnie
i przyrzekli, że podobny fakt nie będzie mieć więcej miejsca, odrzekłem im, że
darowuję im to przewinienie i puszczam je w niepamięć.
Jednego dnia wybrałem się swym zwyczajem na
polowanie na kaczki i gdy skradałem się do tych ptaków jak najciszej, rozlega
się strzał niedaleko mnie i kula świsnęła mi koło samej głowy. Gdy oglądnąłem
się, ujrzałem uciekającego do lasu jakiegoś chłopa z gwintówką w ręku, który,
jak sądzić należy, wyszedł także na polowanie i wyczekiwał w ukryciu za kłodą
na ukazanie się na odległość strzału kaczek; tymczasem, gdy ujrzał mię
nadchodzącego, pośpieszył z wystrzałem, spudłował do kaczki, a mnie omal nie
zabił. Chciałem ukarać tego nieostrożnego chłopa, lecz uciekł do lasu i skrył
się tak dobrze, że nie sposób go było odnaleźć.
Sybiracy używają dotychczas jeszcze broni
starej konstrukcji, gwintówkami zwanej, i nigdy nie strzelają z niej w lot do
dzikiego ptactwa lub do biegnącego zwierza. Gdy chłop sybirski ma zamiar
strzelać, nabija gwintówkę kulą własnego wyrobu, stawia drewnianą rososzkę,
czyli widełki, opierając na niej lufę, klęka na oba kolana, celuje długo, aby
nie stracić na próżno naboju, i dopiero wtedy strzela.
Kiedy mieszkałem już w Czeczujsku, zdarzył się w znanej już czytelnikom
wsi Iczory smutny wypadek, który tu w
krótkości opiszę.
Jakiś stary niedźwiedź wałęsający się w
lesie w pobliżu owej wsi rozzuchwalił się do tego stopnia, ze przychodził z lasu śród białego dnia do
wioskowej zagrody i dusił bez ceremonii chłopskie konie, krowy i cielęta;
wysysał z nich tylko krew, a krowom i mleko, i zostawiał całą sztukę na pastwę
zgłodniałym psom, wronom i krukom, jeżeli poszkodowany chłop nie pośpiał przeszkodzić tej uczcie.
Pewnego dnia przyjechał do iczorskiej kaplicy prawosławny pop dla
odprawienia'nabożeństwa, na które zebrali się wszyscy włościanie tej wsi.
Odprawiając kościelne ceremonie, pop dostrzegł przez okno, jak niedźwiedź
zbliżył się do samej kaplicy i zdusił
pasącą się tam krowę. Po skończonem tedy
nabożeństwie przemówił kilka słów do obecnych, zachęcając ich, aby zabili tego
niedźwiedzia, który wytępił prawie wszystkie bydło, jako też w przeddzień
zadusił w lesie jedną piękną krowę.
Niedźwiedź tymczasem, wyssawszy krew z
zaduszonej przed chwilą krowy, powrócił powolnym krokiem do lasu i jak się
później okazało, legł w pobliżu wczorajszej swej ofiary.
Po powrocie ż
kaplicy włościanie, zagrzani słowami swego „batiuszki”, postanowili natychmiast
zarządzić obławę na tego drapieżnego rabusia i uzbroiwszy się, jak kto mógł,
udali się do lasu. Nieszczęście chciało, że trzej chłopi uzbrojeni w swe
sybirskie gwintówki, oddaliwszy się cokolwiek od innych uczestników obławy,
natknęli się niespodzianie na owego niedźwiedzia. Jeden z nich, śmielszy,
wprawdzie zdołał wystrzelić, lecz raniąc tylko niedźwiedzia, rozjuszył go tern
bardziej i rozwścieczone zwierzę rzuciło się na nich z całą siłą, tak że nim na
krzyk tych trzech biednych ludzi pośpieli
wszyscy inni przybiec na pomoc i ubić niedźwiedzia, ten ostatni jednemu z nich
zerwał pół czaszki z głowy, drugiemu kilka żeber połamał i przygniótł klatkę
piersiową, a trzeciego na śmierć udusił. W końcu, gdy niedźwiedzia zamordowano,
chłopi mszcząc się za wyrządzone im szkody, spalili cielsko drapieżnika zaraz
na miejscu w lesie. Rząd rosyjski, chcąc wszystkich politycznych więźniów
Polaków, mieszkających w różnych gminach całej Syberii na osiedleniu zmusić do
ciężkiej pracy, wydał rozporządzenie w połowie 1865 roku, aby każdy z nich
zajął się rolnictwem lub jakiem innem
rzemiosłem. Zabronił zaś najsurowiej uczyć dzieci tubylców czytania lub
pisania, a także pomagać w pisaniu gminnym pisarzom lub kupcom w handlu.
Dla tych Polaków, którzy zechcą się zająć rolnictwem i gospodarstwem, rząd przeznaczył na pomieszkanie dwie gminy blisko miasta Irkucka: jandyńską i indyńską. Obiecał im dać po paręset rubli zapomogi na wybudowanie własnego domu, zakupno żywego inwentarza, rolniczych narzędzi i kilkunastu pudów żyta lub pszenicy na zasiew pola, które miejscowa gmina miała odstąpić bez żadnej zapłaty. iym zaś Polakom, którzy posiadali jakiekolwiek rzemiosło, rząd pozwolił zamieszkać w powiatowych miastach i obiecał im dać po kilkadziesiąt rubli na zakupienie różnych narzędzi niezbędnych do danego rzemiosła.
Dla tych Polaków, którzy zechcą się zająć rolnictwem i gospodarstwem, rząd przeznaczył na pomieszkanie dwie gminy blisko miasta Irkucka: jandyńską i indyńską. Obiecał im dać po paręset rubli zapomogi na wybudowanie własnego domu, zakupno żywego inwentarza, rolniczych narzędzi i kilkunastu pudów żyta lub pszenicy na zasiew pola, które miejscowa gmina miała odstąpić bez żadnej zapłaty. iym zaś Polakom, którzy posiadali jakiekolwiek rzemiosło, rząd pozwolił zamieszkać w powiatowych miastach i obiecał im dać po kilkadziesiąt rubli na zakupienie różnych narzędzi niezbędnych do danego rzemiosła.
Niewielu jednakże zesłańców zgłosiło się na
oną propozycję, a szczególniej mało było takich, co chcieli osiąść na
gospodarce. Kilkudziesięciu wprawdzie deklarowało się zająć rolnictwem, jednakże
otrzymawszy od rządu pieniężną zapomogę, zaledwie dziesiąty z nich zajął się
rolnictwem, a inni przepuścili pieniądze na życie i garderobę i nie myśleli
wcale zająć się rolą. Lecz zarząd
sybirski ukarał tych ostatnich za tę lekkomyślność surowo, a to w następujący
sposób:
Gdy car Aleksander II wydał swój ostatni manifest, którym pozwolił politycznym więźniom Polakom opuścić Syberię i zamieszkać w Rosji, wtedy rząd irkucki zatrzymał tych wszystkich mniemanych gospodarzów i zapowiedział im urzędownie, że dotąd nie uwolni ich z Syberii, dopóki nie zwrócą otrzymanej zapomogi dla założenia gospodarki.
Wskutek wspomnianego powyżej rozporządzenia isprawnik Raczkowski przybył do Czeczujska i wezwawszy nas trzech Polaków do gminnego urzędu, zapytywał, czem który z nas chce się zająć. Ponieważ Mączewski trudnił się robieniem papierosów, a Kabat introligatorstwem, więc isprawnik zapytał ich tylko, jaka pieniężna kwota jest im potrzebna na zakupienie potrzebnych narzędzi. Mączewski i Kabat, nie namyślając się długo, oświadczyli, że potrzebują stu rubli. Raczkowski zgodził się na to chętnie i kazał im podpisać stosowną deklarację.
Gdy car Aleksander II wydał swój ostatni manifest, którym pozwolił politycznym więźniom Polakom opuścić Syberię i zamieszkać w Rosji, wtedy rząd irkucki zatrzymał tych wszystkich mniemanych gospodarzów i zapowiedział im urzędownie, że dotąd nie uwolni ich z Syberii, dopóki nie zwrócą otrzymanej zapomogi dla założenia gospodarki.
Wskutek wspomnianego powyżej rozporządzenia isprawnik Raczkowski przybył do Czeczujska i wezwawszy nas trzech Polaków do gminnego urzędu, zapytywał, czem który z nas chce się zająć. Ponieważ Mączewski trudnił się robieniem papierosów, a Kabat introligatorstwem, więc isprawnik zapytał ich tylko, jaka pieniężna kwota jest im potrzebna na zakupienie potrzebnych narzędzi. Mączewski i Kabat, nie namyślając się długo, oświadczyli, że potrzebują stu rubli. Raczkowski zgodził się na to chętnie i kazał im podpisać stosowną deklarację.
Tymczasem miejscowy pop, niejaki Iwan Ponomarew, chcąc się dowiedzieć, w jakim
interesie isprawnik wezwał nas, przyszedł
także do gminnego urzędu i przysłuchiwał się wszystkiemu. Nareszcie przyszła
kolej na mnie. Isprawnik zapytuje mnie:
„No, a ksiądz czem
życzy sobie zająć się w Czeczujsku?”
Odpowiedziałem mu na to, że mogę uczyć
włościan lub zająć miejsce jakiego pisarza u kupca lub w gminie. Na usprawiedliwienie mojego
żądania dodałem, że te trzy zajęcia są odpowiednie mojemu duchownemu stanowi,
tern bardziej, że nie umiem żadnego rzemiosła i nie mam najmniejszego
wyobrażenia o rolnictwie.
Na to rzekł isprawnik:
„Zajęcia, które ksiądz życzyłby dostać,
zabronione są surowo więźniom politycznym, ale radziłbym księdzu z całego
serca, abyś się zajął wyrabianiem oleju”.
Na tę propozycją parsknąłem ze śmiechu i
odparłem:
„Jakże mogę wytłaczać olej, kiedy nawet
nigdy w życiu nie widziałem, jak się to robi?”
„To może ksiądz
- rzecze isprawnik - zająłby się
garbarstwem?”
Tu pop miejscowy wtrącił swoje trzy grosze,
mówiąc:
„Ten fach jest bardzo korzystny i
pożyteczny; ja sam mam jedną bydlęcą skórę i oddałbym ją zaraz księdzu do
wyprawy”.
„Batiuszka! - rzekłem rozgniewany - bądźcie pewni, że nie doczekacie
tego, abym ja wasze bydlęce skóry wyprawiał na Syberii i zgnijecie prędzej w
ziemi z waszą skórą, nim ja będę garbarzem”
Na te słowa pop poczerwieniał jak piwonia,
zamilkł i wkrótce potem pożegnawszy pana Raczkowskiego, wyszedł.
Isprawnik
tymczasem nalegał ciągle, abym wybrał sobie koniecznie jakiekolwiek zajęcie.
Nie mogąc się go pozbyć wymijającemi
odpowiedziami, oświadczyłem mu w końcu, że zajmę się rolniczem gospodarstwem.
Ucieszony urzędnik, że potrafił mnie
skłonić do obrania stałego zajęcia, zapytuje mnie, ile żądam pieniędzy na
zaprowadzenie gospodarki? Odpowiedziałem mu, że potrzebuję pięćset rubli.
Raczkowski zaczął się ze mną targować, tłumacząc, że żądam za wiele i dawał mi
dwieście, trzysta, a nareszcie czterysta rubli. Lecz
ja nie zgadzałem się na taką kwotę i przedstawiałem mu, że muszę wybudować
sobie dom, kupić wóz, pług, bronę, konia i krowę, przyjąć sobie robotnika, bo
sam nie potrafię ani orać, ani kosić. Jednem
słowem objaśniłem mu, że nie mam najmniejszego wyobrażenia o rolnem gospodarstwie, chociaż przyznam się tu
otwarcie, że w tym razie mijałem się po części z prawdą. Nareszcie widząc, że isprawnik nie ustępuje od czterystu rubli,
zgodziłem się w końcu na tę kwotę, podpisałem się na podanej mi deklaracji i
zostałem sybirskim rolnikiem, a na jak długo, to się poniżej okaże.
Mączewski
i Kabat robili mi wyrzuty i gniewali się, że podałem się za gospodarza, ale ja
nie zważałem wcale na to, bo pragnąłem jak najprędzej wyjechać z Czeczujska i zamieszkać bliżej miasta Irkucka.
*
Letnią porą, gdy znudziło mnie polowanie na
dzikie kaczki, chodziłem często do pobliskiego lasu zbierać maliny, które w
tamtych stronach rosły bujnie i było ich bardzo wiele.
Pewnego razu zapuściłem się dosyć głęboko w
las, trafiłem w gęste i duże maliny i zacząłem je zbierać do swego tujasa (naczynie zrobione z brzozowej kory).
Zaledwie uzbierałem połowę tujasa tych
smacznych jagód, usłyszałem w lesie ogromny trzask, łamanie suchych gałęzi i
ryk uciekającego bydła. Domyśliłem się zaraz, że gdzieś niedaleko musi być
niedźwiedź, a nie życząc sobie spotkać się w lesie sam na sam i do tego bez
żadnej broni z misiem, wielkim amatorem wszelkich słodkich jagód, wyskoczyłem
prędko z lasu i razem z bydłem uciekłem co tchu do wsi o kilka wiorst odległej.
Dnia pewnego przyszliśmy z Mączewskim do sklepu bogatego kupca Koryszniewa i spostrzegliśmy u niego na podwórzu
leżące trzy piękne krowy, którym niedźwiedź swymi łapami pogruchotał krzyże.
Radziliśmy kupcowi, aby dorżnął te krowy, a mięso sprzedał lub sam spożył, ale
on oświadczył nam, że radził się popa i ten powiedział mu, że dopuściłby się
bardzo ciężkiego grzechu, gdyby jadł mięso takich krów, które niedźwiedź skaleczył W kilka dni potem wszystkie trzy krowy
zdechły bez żadnego użytku.
Jak w tej wsi, tak podobnież i w innych
położonych nad Leną osadach, niedźwiedzie zrządzają wiele szkód w bydle i są
tak śmiałe, że czasami wpadają do wsi śród białego dnia, goniąc za krowami.
Mieszkańcy tamtejsi nie polowali na niedźwiedzie, ponieważ, jak już
wspomniałem, mieli złą broń, a także byli złymi strzelcami, więc bali się
srogiego i dzikiego zwierza drażnić.
Jeden z politycznych zesłańców Polaków
opowiadał następujące zabawne zdarzenie, które przytrafiło się sybirskiemu
niedźwiedziowi.
Pewnego razu ów Polak pojechał ze swymi
gospodarzami do lasu zbierać maliny. Gospodarz zostawił swe młode i dzielne
koniki na środku drogi, a sam z żoną i dziećmi weszli w las zbierać jagody. Gdy
nazbierali pełne tujasy, to wynosili takowe
do większych naczyń umieszczonych na wozie i do nich wsypywali maliny, a potem
znowu powracali w gąszcz i zbierali dalej. Otóż,
gdy nie było nikogo koło wozu, zjawił się niedźwiedź na drodze i zoczywszy
maliny na wozie, wlazł na takowy i zaczął je ze smakiem pożywać. Młode konie
poczuły zwierza, spłoszyły się i drapnęły z wozem i z siedzącym na nim misiem
aż do wrót swego gospodarza; tutaj zaledwie przelękniony swą jazdą niedźwiedź,
potrafił zeskoczyć z wozu i drapnął do lasu.
*
W Czeczujsku
mieszkałem bez przerwy przez rok i cztery miesiące w domu diaczka Afanasija Ponomarowa,
wielkiego pijaka, który jak zalał wódką głowę, to wyrabiał różne awantury:
wypędzał z domu żonę i dwie dorosłe córki, śpiewał, tańcował, płakał, bił
kułakami i nogami wszystko, co mu pod ręce popadło; słowem, wyprawiał różne
dziwactwa i hałasy, które jednakowoż musieliśmy cierpliwie znosić, ponieważ nie
było w całej wsi odpowiedniejszego dla nas pomieszkania.
Otóż tedy nasz gospodarz był ojcem trzech
dorosłych córek i tyluż synów. Dwaj jego synowie byli już popami i mieli
parafie, trzeci – diakonem [* Diakon (z greek.) - w
Kościele katolickim i prawosławnym duchowny mający święcenia uprawniające do
udzielania chrztu, komunii, wygłaszania kazań itp.]. Jeden syn właśnie
był proboszczem w Czeczujsku i odwiedzał
nas dosyć często, a nawet bywaliśmy u niego na herbacie.
Podczas świąt wielkanocnych pop Iwan Afanasiewicz, chodząc z krzyżem po wszystkich
domach razem ze swoim ojcem, zapruszył
sobie trochę gorzałką głowę, a dia-czek,
ojciec jego, upił się do tego stopnia, że ledwie mógł utrzymać się na nogach i
bełkotał niezrozumiałe słowa. W takim stanie obaj poszli do cerkwi odprawiać
nieszpory, na które zgromadzili się wszyscy mieszkańcy wsi Czeczujska więcej z ciekawości, jak z
nabożeństwa. Gdy rozpoczęli nieszpory, pop śpiewał jedno, a diaczek drugie i
nie mogli w żaden sposób przyjść do ładu. Nareszcie pop zniecierpliwiony jednemi i temi
samemi słowami ojca, który ciągle powtarzał
„Hospodi pomiłuj”,
rzekł do niego:
„Będzie już na dzisiaj dosyć tego „Hospodi pomiłuj!”
zaśpiewajcie tiatińka co innego, bo jedno i
to samo już się mi uprzykrzyło słuchać”.
Po tej
przemowie batiuszki Iwana, stary diaczek, odchrząknąwszy ze złości
według swego zwyczaju, zamienił „Hospodi pomiłuj” na „podaj Hospodi”
i śpiewał ciągle jedne i te same słowa aż do końca nieszporów.
Czeczujscy
włościanie, wobec których ta cała komedia się działa, jeszcze w cerkwi śmieli
się do rozpuku, a wróciwszy do domu, opowiadali o
tej komicznej scenię . ze wszelkiemi szczegółami.
Pop Iwan, wyprowadzony z granic
cierpliwości pijaństwem swego ojca, postanowił poprosić archiereja Parfenia
(biskupa irkuckiej diecezji); jak będzie wizytować czeczujską
parafię, aby uwolnił ojca jego od obowiązków :
diaczka, a na miejsce to naznaczył młodego i trzeźwego człowieka. Co też
wkrótce zostało spełnione.
Stary Ponomar,
dowiedziawszy się od ludzi, że syn jego przyczynił się do utraty miejsca,
rozgniewał się ogromnie na syna, zwłaszcza, że
pozostawało mu tylko trzy lata do wysłużenia prawa noszenia na sobie takiej
samej riasy (rewerenda [* Rewerenda - suknia duchownego.]),
jaką noszą wszyscy prawosławni popi i diakoni. Postanowił więc ukarać syna w
następujący sposób.
Gdy przybył już nowy diaczek do wsi naszej,
Ąfanasij Dmitriewicz,
nasz gospodarz, zaprosił do siebie na
kolację całą czeczujską inteligencję, a
podczas kolacji był w dobrym i słodkim humorze, częstował gości różnemi nalewkami i prosił uprzejmie, aby jedli i
pili. Pod koniec kolacji, gdy już dobrze
podpił, odezwał się do nas zebranych:
„Panowie! jesteście
dziś u innie już ostatni raz na wieczerzy i
nie będę więcej was ugaszczał w swym domu, bo z łaski mego syna nie jestem już ponomarem” [* Ponomar - niższy
rangą sługa kościelny.].
A odwróciwszy się do syna, dodał ze złością:
„A ty, popie, jesteś wielki dureń!” - i
powtórzywszy ostatnie słowa trzy razy, osunął się na krzesło i zasnął, goście
zaś widząc, że nie ma co tam robić, rozeszli się do domów.
Ile razy tylko zapraszano nas gdzie do
inteligentniejszego domu w doroczne uroczystości lub w dzień imienin jakiej
wybitnej osoby, to pop Iwan Afanasiewicz
przestrzegał wszystkich, a szczególniej kobiety, aby powstrzymały się w naszej
obecności od wszelkich nieprzyzwoitych rozmów i od picia za wiele wódki i
szeptał im do ucha:
„Wystrzegajcie się tych Polaków
i przy nich nie przebierajcie nigdy miary w piciu lub w słowach, bo zdaje się
wam, że oni nie zwracają wcale uwagi na nasze zachowanie się, ale niech tylko
powrócą do swego kraju, to będą opisywać w gazetach i książkach o naszem prostackiem
zachowaniu się i nadmiernem używaniu
wódki”.
I nie omylił się batiuszka w swej
przepowiedni, bo odgrywa w niniejszem
opowiadaniu niepoślednią rolę.
Razu pewnego zjawił się w Czeczujsku prawosławny diakon Lebiediew, seminaryjny kolega popa Iwana i były
sekretarz irkuckiego archiereja Parfenia, który zesłał go na pokutę do kireńskiego monasteru za pijaństwo i niemoralne życie. Lebiediew zaś, nie mogąc znieść klasztornej
dyscypliny, drapnął stamtąd i przybył do swego starego kolegi. Wkrótce ów
diakon poznał się gdzieś na ulicy z dwoma moimi towarzyszami niedoli i
przyszedł ich odwiedzić. Ci ostatni, chcąc gościa uraczyć, postawili samowar i
sprowadzili z karczmy całą kwartę gorzałki. Przy kieliszku i herbacie zawiązała
się pomiędzy nimi rozmowa, której byłem tylko słuchaczem i nie brałem w niej
udziału.
Otóż Lebiediew,
podpiwszy sobie, zaczął nam opowiadać zabawną historię, jak obydwaj z kireńskim archimandrytą (przeor) monasteru
oszukali isprawnika Raczkowskiego i tegoż
żonę. Rzecz tak się miała:
W pewnym dniu przypadły imieniny pani
Raczkowskiej. Archimandryta, chcąc zjednać sobie isprawnika
i jego żonę, w dzień ich imienin odprawiał zwykle w cerkwi solenne nabożeństwo
na ich intencję. Otóż tak się' zdarzyło, że ów archimandryta i diakon Lebiediew w wigilię imienin pani Raczkowskiej
byli u jakiegoś bogatego kupca na kolacji i obaj się na niej dobrze upili.
Ponieważ Moskale mają ten zwyczaj, że jak który z nich upije się jednego dnia,
to musi koniecznie drugiego dnia z rana podchmielić się, czyli jak mówi nasze
przysłowie, „klin klinem wybić”. Tak i tym obydwóm duchownym ojcom należało to
uczynić, a tu, jak na ich nieszczęście, potrzeba było koniecznie odprawić
solenne nabożeństwo za zdrowie solenizantki. Rada w radę tedy i stanęło na tem, że kazali posługującemu przynieść kwartę
wódki, którą wypili natychmiast w cerkwi, schowawszy się za carskie wrota. Po
tej libacji przyszli do przekonania, że całe nabożeństwo jest za długie, a więc
odprawili tylko sam koniec obiedni (Mszy
św.). Po czem archimandryta zaraz drapnął
spać, a diakon wyszedł do przybyłych już po nabożeństwie państwa Raczkowskich z
przeprosinami, że przełożony odprawił nabożeństwo wcześniej z powodu
niedyspozycji.
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia mój
pryncypał Iwan Terentiewicz Pugaczew, któremu pomagałem przez kilka miesięcy
przepisywać na czysto różne raporta, odezwy
i rachunki, przysłał po mnie swą córkę i prosił, abym przyszedł bezzwłocznie do
niego. Mniemając, że Pugaczew ma coś
ważnego do powiedzenia lub napisania, udałem się natychmiast do niego. Gdy
wszedłem do pokoju, pozdrowiłem go z prazdnikiem
[* Pozdrawiać z prazdnikiem - życzyć „Wesołych Świąt”.]
i zapytałem, jaki ma do mnie interes?
Pugaczew
uśmiechając się, rzekł:
„Nie mam żadnego interesu do księdza, tylko
chcę z wami dzisiaj się napić dobrej herbaty z białym cukrem, które przywiozłem
z miasta Kireńska”.
Następnie gościnny gospodarz zaprosił mnie
do stołu, na którym już kipiał samowar, częstował dobrymi papierosami i zaczął
ze mną rozmawiać o różnych swych interesach. Po skończonej herbacie Pugaczew zapytuje mnie:
„No, a teraz księże, co będziemy robić?”
Odpowiedziałem, że jemu potrzeba iść do
cerkwi na nabożeństwo, a ja powrócę do domu.
„Nie - rzekł
gospodarz - tak nie będzie, jak ksiądz
zadysponował. Niech pop tam sobie modli się za nas wszystkich w cerkwi, a my
zagramy w karty w „stukułkę”.
Powiedziawszy to, postawił na środku
bawialnego pokoju stół, rozłożył karty, a wyjąwszy ze szkatuły sto dwadzieścia
rubli drobną srebrną monetą, zawołał swoją żonę i córki, i dał każdemu z
grających po trzydzieści rubli. I tak graliśmy we czwórkę aż do wieczora, z
małą przerwą potrzebną na spożycie obiadu.
Po skończonem
wieczornem nabożeństwie pop Iwan Afanasiewicz ze swoją małżonką podążyli z wizytą
do Pugaczewa, a gdy ten ich zoczył
zbliżających się, zgarnął prędko wszystkie srebro ze stołu do czapki i zaniósł
je do drugiego pokoju, a natomiast przyniósł kilkadziesiąt sztuk drobnej
miedzianej monety i zaczęliśmy grać dalej. Nie mogąc zrozumieć, co ma oznaczać
ta nagła zmiana pieniędzy, zapytałem gospodarza o wyjaśnienie, a on mi na to:
„Wszak widzicie, że idzie do nas batiuszka
Iwan; więc gdyby zoczył na stole tyle srebrnej monety, to niezawodnie wzięłaby
go pokusa ściągnąć ze stołu do swej kieszeni kilkanaście sztuk, jak to zwykle
czynią wszyscy nasi popi”.
Zaledwie Pugaczew
skończył mówić, ukazał się w progu pop z żoną, a widząc nas za stołem,
grających w karty, uśmiechnął się ironicznie i rzekł:
„A to pięknie! zamiast być w cerkwi, państwo zaprosiliście
duchownego „patiera” [* Pater (łac. ojciec) - tu
ksiądz; chodziło o ks. Matrasia.] i
gracie z nim w karty”.
Państwo Pugaczowie
usprawiedliwiali się ogromnym mrozem, który dochodził tego dnia do 32 stopni Reamura [* Reamura skala
temperatury: 0° temp. zamarzania chemicznie czystej wody i 80° - temp. jej
wrzenia.], lecz pop był nadąsany i gniewny dopóty, dopóki gospodyni domu
nie rozchmurzyła mu czoła kilku kieliszkami dobrej nalewki. Następnie pop z
małżonką siedli z nami grać w karty i przeplatając grę kieliszkami wódki,
zabawili do późnego wieczora.
ROZDZIAŁ X
[Rzeka Lena i czeczujscy
prawosławni]
Mieszkając przez dwadzieścia miesięcy nad
brzegami rzeki Leny, wypada z porządku rzeczy zaznajomić łaskawych czytelników
ze wspomnianą wyżej rzeką.
Owóż
Lena wypływa z jeziora Bajkał [* Matraś był w błędzie.
Jedyna rzeka wypływająca z Bajkału to Angara.] i prawie trzy części swej
drogi przebywa pomiędzy dwoma pasami Gór Bajkalskich porośniętych drzewami i
krzewami; jakkolwiek liczy się do największych w świecie rzek i unosi masę wód
do Lodowatego Oceanu, jest jednak niewygodna dla statków głęboko siedzących w
wodzie, bo w wielu miejscach są piaszczyste mielizny,
przez które z trudnością nawet przechodzą berlinki i galary [* Galar, galera - towarowy statek rzeczny, bezmasztowy,
w kształcie wydłużonego prostokąta.]. W czasie puszczania lodów staje
się bardzo niebezpieczna dla nadbrzeżnych mieszkańców, już to zalewając
niejednokrotnie całe wsie i osady, już to odrywając kawały nadbrzeżnej ziemi
wielkości kilkuset kwadratowych sążni. Rzeka ta przy puszczaniu lodów na wiosnę
posiada swój odrębny charakter, a mianowicie lód nie łamie się na tak zwane
kry, ale po odtajaniu brzegów podąża całą masą do morza. Stąd też przy
zakrętach lub zwężeniu koryta powstają okropne zatory, całe góry lodowe, które
pod naporem wody zostają wyrzucone na
brzegi rozlanej rzeki i miażdżąc nieraz całe wsie, unoszą je z sobą. Lena
oczyszcza się zwykle z lodu około 10 maja.
Kiedy
lód poruszy się pierwszy raz, wtedy wszyscy nadbrzeżni mieszkańcy zbierają się
na brzegu rzeki i wyczekują drugiego poruszenia, które zwykle następuje w dwie
godziny po pierwszem. Gdy lód pocznie już
iść całą masą, wówczas stojący na brzegu robią trzy razy znak krzyża świętego,
rzucają na lód chleb i sól i wołają:
„Żegnamy
cię, matko Leno! Nie prędko się zobaczymy!”
Ta
masa lodowa zwykle płynie przez trzy doby, w
czasie których ludność cała jest gotowa ze swym dobytkiem do ucieczki.
Wspomniana rzeka stanowi główny trakt, czyli gościniec, przy której na brzegu stoją słupy oznaczające odległość w wiorstach od wsi Żygałowa do miasta Jakucka. Podróżują tym traktem latem w łodziach lub berlinkach, a zimą na saniach. Jeden zaś egzystujący tam niewielki parowiec kursuje tylko dwa razy do roku, a mianowicie: gdy pierwsze lody puszczą, i w czerwcu, gdy po deszczach wzbierają górskie potoki wpadające do Leny.
Wspomniana rzeka stanowi główny trakt, czyli gościniec, przy której na brzegu stoją słupy oznaczające odległość w wiorstach od wsi Żygałowa do miasta Jakucka. Podróżują tym traktem latem w łodziach lub berlinkach, a zimą na saniach. Jeden zaś egzystujący tam niewielki parowiec kursuje tylko dwa razy do roku, a mianowicie: gdy pierwsze lody puszczą, i w czerwcu, gdy po deszczach wzbierają górskie potoki wpadające do Leny.
Lena płynie jednem
korytem przez orlińską, makarowską, pietropawłowską i witymską gminę, dopiero pod
Jakuckiem rozdziela się na kilka odnóg i dąży do oceanu. Rzeka ta
obfituje w różne gatunki ryb, któremi są:
tak zwana krasna ryba (rodzaj jesiotra), pstrągi, szczupaki, miętusy, jazie,
płocie itd. Raków nie ma w żadnej sybirskiej rzece. Krasna ryba tak jest
tłusta, że nie można jej używać gotowanej ani smażonej, tylko upieczoną w
cieście w rodzaju naszych pierogów.
Ponieważ
ryba poławia się tam bardzo obficie, więc i cena jej jest bardzo przystępna, a
mianowicie: jeden funt krasnej, bardzo smacznej ryby, kosztuje od ośmiu do
dziesięciu kopiejek najwyżej, a wszystkie inne gorsze gatunki od dwóch do
trzech kopiejek. Tak samo nadleńscy włościanie sprzedają bardzo tanio wszelkie
dzikie ptactwo i zwierzynę: na przykład dzika gęś kosztuje w tamtych stronach
dziesięć kopiejek, kaczka pięć, para jarząbków od dziesięciu do piętnastu
kopiejek, sama dwa ruble, cietrzew lub głuszec pięćdziesiąt kopiejek, wiewiórka
pięć, zając dziesięć kopiejek. Tamtejsi mieszkańcy nie jedzą wcale zajęcy i
brzydzą się niemi, i utrzymują, że zając jest nieczyste zwierzę i strzelają go
tylko dla białej skórki, z której szyją sobie kołdry.
Wspomniałem wyżej, że we wsi Czeczujsku mieszkał także drugi prawosławny pop, dawny proboszcz tejże parafii, starzec siedemdziesięcioletni, który był pozbawiony wzroku. Otóż ten biedny starzec, obarczony liczną familią, nie mając żadnych środków do utrzymania siebie i swej rodziny, był zmuszony chodzić po wszystkich domach dawnych swych parafian, wyciągać rękę i prosić o jałmużnę jak zwykły żebrak.
Wspomniałem wyżej, że we wsi Czeczujsku mieszkał także drugi prawosławny pop, dawny proboszcz tejże parafii, starzec siedemdziesięcioletni, który był pozbawiony wzroku. Otóż ten biedny starzec, obarczony liczną familią, nie mając żadnych środków do utrzymania siebie i swej rodziny, był zmuszony chodzić po wszystkich domach dawnych swych parafian, wyciągać rękę i prosić o jałmużnę jak zwykły żebrak.
W
połowie 1865 roku zawiadomiono miejscowego popa Iwana Afanasiewicza Ponomarewa,
że irkucki archierej Parfenij ma wizytować wszystkie parafie położone
nad rzeką Leną. Otrzymawszy takowe zawiadomienie urzędownie ze swego
konsystorza, pop przeląkł się ogromnie, stracił apetyt i sen, myśląc ciągle o
tern, jakby to należało przyjąć dostojnego gościa, ażeby ten nie gniewał się na
niego za różne nieporządki, które miały nieraz miejsce w jego parafii i żeby ta
archierejska wizyta odbyła się szczęśliwie.
Pewnego
pogodnego i ciepłego dnia wyszedłem z mymi towarzyszami na przechadzkę na sam
brzeg rzeki i spotkałem tam popa Iwana, który oczekiwał na przybycie parowca
wiozącego archiereja. Otóż, gdy statek oczekiwany ukazał się w dali,
pop czem prędzej pobiegł do cerkwi, ubrał
się w odświętne kościelne szaty i stanąwszy z krzyżem w ręku we drzwiach
cerkiewnych, kazał uderzyć we wszystkie dzwony, oczekując przybycia kościelnego
dygnitarza. Tymczasem archierej nie wysiadł
wcale z parowca i pojechał dalej, a dwaj podróżni, którzy wylądowali w Czeczujsku, opowiedzieli, że wizytacja naszej
cerkwi odbędzie się dopiero, gdy
dostojnik pojedzie na powrót.
Kiedy
parowy statek zniknął już nam zupełnie z oczu i minęło niebezpieczeństwo,
batiuszka Iwan przyszedł na powrót do nas stojących nad brzegiem rzeki i rzekł:
„No,
panowie! nie wierzycie, jak ten archierej nastraszył mnie, że aż serce dotychczas
silnie mi biję i nie mogę się jeszcze uspokoić, bo trzeba wam wiedzieć, że nasz
archierej Parfenij
jest bardzo srogi i za najmniejszy nieporządek w cerkwi lub w cerkiewnych
aktach łaje grubiańskiemi słowami, usuwa z
probostwa i zamyka na kilka tygodni na pokutę do monasteru”.
Pop
czeczujski dowiedział się z pewnego źródła,
że ten wizytujący dostojnik pasjami lubi kwaśne mleko i jada go zwykle prosto z
krynki (garnek polewany), dlatego też
postanowił gościa uraczyć tą potrawą; lecz że nie posiadał polewanego garnczka,
rzucił się na szczególny pomysł: Przyniósł do nas czarną glinianą krynkę napełnioną po same brzegi kwaśnem mlekiem i prosił Kabata, jako
introligatora, aby okleił ową krynkę
pięknym kolorowym papierem, na co ten ostatni chętnie się zgodził i zaraz po
wyjściu popa zabrał się do roboty. Mączewski
tymczasem, będąc wielkim nieprzyjacielem Moskali, a szczególnej popów, pomścił
się w danym razie na archiereju, bo włożył
łopatkę introligatorskiego klajstru na sam spód owego mleka. Zwróciłem uwagę
jego na to, że w każdym razie jest to płaski koncept
i nam nie przystoi, lecz Mączewski odrzekł:
„Niech
ten moskiewski dygnitarz zalepi sobie klajstrem długą brodę”.
Gdy
wreszcie archierej wpłynął swą berlinką,
wracając z Jakucka na terytorium czeczujskiej parafii, postawiony na straży konny
człowiek przybiegł w tej chwili do naszej wsi z doniesieniem o przybliżaniu się
dostojnika. Natenczas pop kazał uderzyć w dzwony i sam w świątecznych [* W tekście pierwotnym
było: „w pontyfikalnych szatach”; poprawka według zapisu ks. Matrasia na „lubelskim” egzemplarzu pamiętników.]
szatach, jak pierwszą rażą, stanął w drzwiach cerkwi i przez całą niemal
godzinę oczekiwał przybycia „władyki”.
Będąc
ciekawi, w jaki sposób prawosławne duchowieństwo przyjmuje swego biskupa
wizytującego parafialne cerkwie, wszyscy trzej wyszliśmy także na brzeg rzeki
Leny, przyłączyliśmy się do gromadki czeczujskiej
wiejskiej ludności i wyczekiwaliśmy na przybycie wspomnianego wyżej
prawosławnego duchownego dygnitarza.
Kiedy berlinką przypłynęła naprzeciwko czeczujskiej cerkwi i zatrzymała się przy samym brzegu rzeki, ów siwy, brodaty dygnitarz wyskoczył z niej z długą swą archierejską laską, stanął na lądzie i patrzył się na wszystkich chłopów, a chłopi, stojąc w czapkach na głowie, patrzyli się znowu na niego. Zasiedatiel Iwan Krasikow, spostrzegłszy tę niegrzeczność ze strony chłopów, krzykną na nich na całe gardło:
Kiedy berlinką przypłynęła naprzeciwko czeczujskiej cerkwi i zatrzymała się przy samym brzegu rzeki, ów siwy, brodaty dygnitarz wyskoczył z niej z długą swą archierejską laską, stanął na lądzie i patrzył się na wszystkich chłopów, a chłopi, stojąc w czapkach na głowie, patrzyli się znowu na niego. Zasiedatiel Iwan Krasikow, spostrzegłszy tę niegrzeczność ze strony chłopów, krzykną na nich na całe gardło:
„Zdejmijcie
natychmiast czapki i pokłońcie się nisko preoświaszczennomu”.
Na
tę moskiewską komendę wszyscy chłopi zdjęli w jednej chwili czapki, zrobili
głęboki pokłon swemu władyce i pobiegli za nim cwałem do cerkwi, rozumie się
samo przez się, że i my z nimi.
Gdy archierej miał wejść do cerkwi, ubrał się prędko w cerkiewnym przedsionku w swoją archierejską kapę, włożył na głowę piękną i kosztowną mitrę, a przeżegnawszy się trzy razy święconą wodą, wziął do ręki pastorał i poszedł szybkim krokiem razem z batiuszką Iwanem Afanasiewiczem i swym sekretarzem diakonem do ołtarza. Sam jeden archierej wszedł za carskie wrota, a batiuszka i diakon zatrzymali się przed niemi i zaczęli odprawiać moleben [* Moleben (ros.) - uroczyste nabożeństwo, litania.] za zdrowie i pomyślność swego władyki. Po skończonem nabożeństwie, archierej odwrócił się od ołtarza do zgromadzonego ludu, przeżegnał go trzy razy metalowym krzyżem, rozebrał się prędko ze swych archie-rejskich cerkiewnych szat, udał się na plebanię na przygotowane dla siebie kwaśne mleko.
Gdy archierej miał wejść do cerkwi, ubrał się prędko w cerkiewnym przedsionku w swoją archierejską kapę, włożył na głowę piękną i kosztowną mitrę, a przeżegnawszy się trzy razy święconą wodą, wziął do ręki pastorał i poszedł szybkim krokiem razem z batiuszką Iwanem Afanasiewiczem i swym sekretarzem diakonem do ołtarza. Sam jeden archierej wszedł za carskie wrota, a batiuszka i diakon zatrzymali się przed niemi i zaczęli odprawiać moleben [* Moleben (ros.) - uroczyste nabożeństwo, litania.] za zdrowie i pomyślność swego władyki. Po skończonem nabożeństwie, archierej odwrócił się od ołtarza do zgromadzonego ludu, przeżegnał go trzy razy metalowym krzyżem, rozebrał się prędko ze swych archie-rejskich cerkiewnych szat, udał się na plebanię na przygotowane dla siebie kwaśne mleko.
Spodziewaliśmy
się, że archierej przemówi do zgromadzonego
w cerkwi ludu, tymczasem nie pisnął do niego ani jednego słowa. Na tern
skończyło się całe przyjęcie diecezjalnego władyki w czeczujskiej parafialnej cerkwi, którego byłem
naocznym świadkiem.
Wtenczas
to ów nieszczęśliwy, ciemny staruszek pop poszedł do archierej a, podał mu prośbę i przedstawił swoje
kalectwo, prosząc i błagając go ze łzami, aby wyjednał dla niego u rządu
wsparcie na stare lata. Lecz archierej nie uwzględnił wcale jego prośby i
powiedział mu:
„Kiedy
batiuszka byłeś młody, to miałeś czas i mogłeś zebrać sobie tyle pieniędzy,
żeby wystarczyły ci na stare lata, a teraz jest już za późno myśleć o tern i
nie zawracaj nam głowy swemi prośbami, bo
nic nie możemy dla ciebie uczynić”.
Batiuszka
zaś Iwan Afanasiewicz przedstawił znowu ze
swej strony władyce, że ma bardzo starą, lichą drewnianą cerkiew, która grozi wielkiem niebezpieczeństwem, może się wkrótce
zawalić i pozbawić kogo żyda. Władyka miał rzec na to, jak sam batiuszka
opowiadał:
„Niech
cerkiew się wali, kiedy chce, a jak się zawali, to batiuszka wybudujesz sobie nową,
obszerniejszą, bo obecna cerkiew, jak uważałem, jest bardzo mała, ciemna i
niewygodna do odprawiania nabożeństwa”.
Nazajutrz,
około godziny dziesiątej z rana, archierej
wybrał się konno, w towarzystwie zasiedatiela
Iwana Krasikowa, swego sekretarza Afanasia, golowy
[* Golowa - urzędnik stojący na czele gminy.]
petropawłowskiej gminy i trzech jamszczyków,
do jednej parafialnej cerkwi, położonej w górach nad rzeką Tunguzką, a
oddalonej o kilkadziesiąt wiorst drogi od głównego traktu, w której nie był
jeszcze ani jeden raz żaden irkucki archierej.
Podróż ta odbywała się konno i była bardzo męczącą i nużącą, jak zasiedatiel Krasikow
opowiadał, na którą narzekał także bardzo sekretarz archierejski, ale archierej
pocieszał go ciągle i mówił, że podróż niedługo się skończy i częstował go różnemi sybirskiemi
słodkiemi jagodami, które sam uzbierał dla
swego kochanego sekretarza.
Jak
archierej bawił długo w tej górskiej
podróży, kiedy powrócił z niej i wyjechał ze wsi Czeczujska,
nie umiem tego powiedzieć, bo tak znikł z tych stron, jak kamfora. Po upływie
sześciu miesięcy spełniło się życzenie irkuckiego archiereja
względem czeczujskiej parafialnej cerkwi,
która tego samego jeszcze roku 1865, w miesiącu
grudniu, wprawdzie nie zawaliła się, ale cała zgorzała do samych
fundamentów. Powód do spalenia się czeczujskiej
starej cerkwi, o którym tu w krótkości wspomnę, był następujący:
Dwóch
„trapieźników” (dzwonnik, stróż cerkiewny)
mieszkających w przedsionku cerkwi, którą strzegli po całych dniach i nocach,
aby złodzieje jej nie okradli, kładąc się spać, przylepili palącą się woskową
świeczkę do ściany i zapomnieli ją zagasić. Gdy zasnęli, świeca dopalili się i
zajęła się od niej modrzewiowa ściana. Na dym, który powstał, przebudzili się
Stróże, a nie mając ani jednej kropli wody pod ręką, wyskoczyli na dzwonnicę i
uderzyli na alarm we wszystkie dzwony.
Nie
zawadzi tutaj objaśnić, że Moskale dzwoniąc na nabożeństwo, uderzają w jedną
stronę dzwonu, a na pożar w dwie strony, to jest wprost przeciwnie katolickiemu
zwyczajowi.
Pożar
w czeczujskiej cerkwi wszczął się o
godzinie dziesiątej wieczór. Jeszcze nie spaliśmy i słyszeliśmy doskonale, jak
dzwoniono. Obawiając się zaś, aby złośliwi chłopi nie posądzili czasami nas o
podpalenie cerkwi, dlatego wybiegliśmy natychmiast na ulicę i wyczekiwaliśmy,
aż więcej ludzi przybędzie. Tymczasem jednym z pierwszych przybiegł pop i
ujrzawszy nas, prosił o pomoc w ratowaniu cerkiewnych rzeczy. Wszyscy czterej
wpadliśmy zaraz do cerkwi i wynosiliśmy stamtąd, co tylko wpadło nam do ręki Chłopi zaś wynosili z cerkwi
większe przedmioty, ą nawet udało im się uratować okna i drzwi. Słowem,
że w tym pożarze jedna tylko jakaś mała książka spaliła się.
Gdy
wynieśliśmy już wszystko z cerkwi i
stanęliśmy nieopodal, ażeby odpocząć ze zmęczenia, dostrzegliśmy ze
zdziwieniem, iż żaden czeczujski włościanin
nie ratował swej cerkwi, pomimo to, że rzeka płynęła o sto pięćdziesiąt kroków.
W
tym czasie mieszkało we wsi kilkudziesięciu rosyjskich zesłańców, którzy najęli
się już na następne lato do kopalni złota i wyczekiwali 1 kwietnia. Ci, widząc
bezczynność czeczujskiej gromady, wzięli
się energicznie do gaszenia ognia. Jedni z nich zaczęli nosić wiadrami wodę,
drudzy zalewali ogień, inni znowu przystawili do cerkiewnej zewnętrznej ściany
długą drabinę, wleźli na nią i odrąbywali tę część ściany, która nie była w
ogniu. Dla wszelkiego zaś bezpieczeństwa przywiązali do wierzchołka drabiny
gruby powróz, aby można było z łatwością ją odciągnąć od ściany.
Kiedy
ogień zaczął się już coraz bardziej szerzyć i niepodobną było stać na drabinie,
ratujący zeskoczyli z takowej i pociągnęli za sznur, ażeby uratować drabinę. Na
nieszczęście drabina upadając, uderzyła samym wierzchołkiem w głowę pewnego
gospodarza i zabiła go na miejscu. Człowiek ten tak był zapatrzony w ogień, że
nie zwrócił wcale swej uwagi na głośne okrzyki ostrzegające go o
niebezpieczeństwie. I tak gapiostwo swe przypłacił życiem.
Moskiewscy
zesłańcy obrażeni byli bardzo na popa Iwana za to, że hańbił ich publicznie kilka
razy za pijaństwo i niemoralne życie. Otóż tedy dla napędzenia strachu
batiuszce w czasie owego pożaru poczęli krzyczeć, ażeby spalić popa razem z
cerkwią. Pop, usłyszawszy te pogróżki, przybiegł do nas i prosił, abyśmy go
strzegli do końca pożaru, co też z chęcią uczyniliśmy.
Ponieważ
plebania leżała blisko cerkwi, więc z obawy, aby nie zgorzała, przeniesiono
wszelkie ruchomości do naszego mieszkania, w którem
takoż lokował się i pop z familią przez kilka dni, zanim uporządkowano z
rujnacji przy wynoszeniu gratów plebanię.
Po
spaleniu się wspomnianej cerkwi [pop] odprawiał nabożeństwo na plebanii.
Tymczasem miejscowi włościanie nie chcieli nawet słuchać o budowie nowej
cerkwi, pomimo że mieli materiał przepyszny za darmo tuż w przyległym lesie. Widząc
takowe niedbalstwo chłopów, kupiec Koryszniew,
mieszkający o kilka wiorst drogi od Czeczujska,
ofiarował na ten cel z własnej szkatuły sześć tysięcy rubli, które zarobił w
tym roku jedynie na skórkach z wiewiórek, skupując je w okolicy i wysyłając do
Irkucka.
Do
grona czeczujskiej inteligencji, jak już
wyżej wspomniałem, należał także pan Lubliński,
eks-gminny pisarz pietropawłowskiej
gminy, który straciwszy we wsi Czeczujsku
bardzo korzystną posadę pisarza za jakieś nieporządki i nadużycia w gminnej
kancelarii, udał się na mieszkanie do witymskiej,
gdzie są kopalnie złota i tam jako zarządca dorobił się znacznego kapitału.
Główny
gminny pisarz pietropawłowskiej gminy pobierał rocznej pensji gotówką 1500
rubli, a drugie tyle miał rocznego dochodu. Ze wspomnianej wyżej kwoty był
obowiązany utrzymywać dwóch pomocników. Jednemu z nich płacił miesięcznie
dwadzieścia pięć, a drugiemu piętnaście rubli. Prócz tego potrzeba było jeszcze
coś ofiarować panom isprawnikowi i zasiedatielowi, żeby byli grzeczni i nie śledzili
na każdym kroku postępowania gminnego pisarza.
Nie
wiadomo z jakiego powodu, Lubliński stracił
posadę zarządcy w kantorze kopalni złota. Dosyć, że po kilku latach przyjechał
na powrót do wsi Czeczujska w zamiarze
starania się o obowiązek pomocnika gminnego pisarza. Nie mogąc znaleźć we wsi Czeczujsku dla siebie i swej rodziny
odpowiedniego pomieszkania, Lubliński
zajechał prosto do dawnego swego znajomego i przyjaciela, starego i ciemnego
popa, i zamieszkał u niego tymczasowo ze swą żoną i dorosłą córką imieniem
Zofia.
Ponieważ
staruszek pop był bardzo biedny, nie miał żadnych materialnych środków do
utrzymania siebie i swej licznej rodziny, więc był zmuszony mieścić się ze swą
rodziną w dwóch małych i ciasnych pokojach. Drugie zaś dwa pokoje w drugiej
połowie domu od rzeki Leny stały puste, nieopalane wcale zimową porą i
wszystkie okna w nich były pozabijane deskami.
W
tym czasie, w którym Lublińscy przybyli do
wsi Czeczujska, były straszne mrozy,
dochodzące do trzydziestu pięciu gradusów, że trudno było wyjść na ulicę.
Ponieważ te dwa puste pokoje, które Lublińscy
mieli zamiar wynająć u staruszka popa dla siebie na pomieszkanie, były
nieopalone i niezaopatrzone oknami, więc złożyli w nich dwa wielkie kufry, w
których znajdowała się męska i żeńska bielizna, garderoba, kosztowne sobolowe
futro, dwa gronostajowe futerka, ślubna wyprawa córki Zosi, trzy obrazy dosyć
wielkie Najświętszej Maryi Panny przyozdobione złotemi
sukienkami, srebrne łyżki, łyżeczki, noże i widelce, złote pierścienie,
kolczyki, bransolety, spinki do koszul i szkatuła, w której przechowywało się
pięć tysięcy rubli w rosyjskich papierowych pieniądzach. Każdy papierek po sto
rubli.
W
wigilię tego nieszczęśliwego dnia, który spotkał Lublińskiego,
kilku rosyjskich posieleńców złodziejów
odwiedziło ślepego popa, córka zaś Lublińskich
poszła w gościnę do państwa Pugaczowych i
tam zanocowała. Gdy Lublińscy i rodzina
popa zgasili świecę w pokoju, położyli się spać i twardo zasnęli, wspomniani
wyżej moskiewscy posileńcy złodzieje
oderwali po cichu deski przybite do okna, wleźli przez nie do tych dwóch
pustych pokojów, zabrali dwa wielkie kufry z rzeczami i szkatułkę z pieniędzmi
i schowali takowe w różne miejsca. Dosyć, że oboje Lublińscy zostali w jednych tylko koszulach, w
których spali.
Kiedy
tym łotrom posileńcom udała się kradzież,
poszli zaraz do karczmy, którą utrzymywał Ormianin kaukaski imieniem
Aleksander, kazali dać sobie całą kwartę wódki i zapłacili za nią szynkarzowi
sturublowym papierkiem, bo nie znaleźli w szkatułce Lublińskich drobniejszej monety.
Na
trzy tygodnie przed tą kradzieżą, cywilny gubernator irkuckiej guberni, pan Szałaszników, dał dymisję poczciwemu miejscowemu zasiedatielowi [* Zasiedatiel (ros.) -
pomocnik naczelnika powiatu.] Iwanowi Krasikow,
za to głównie przestępstwo, że ten nie wyjechał ze wsi Czeczujska na spotkanie wicegubematora pana Erna,
który wizytował w tym czasie wszystkie rządowe spichrze ze zbożem i mąką,
zbudowane nad rzeką Leną. Na miejsce zaś Krasikowa
przysłano do wsi Czeczujska sprężystego i
energicznego zasiedatiela nazwiskiem Korpuszenko, który spełniał przez kilka lat różne
obowiązki przy irkuckiej policji i był wytrawnym i przebiegłym policyjnym
urzędnikiem.
Nazajutrz
rano, po wspomnianej wyżej kradzieży, Lubliński
poszedł do tych dwóch pustych pokojów, w
których były złożone wszystkie jego rzeczy po potrzebną dla siebie garderobę.
Zaledwie uchylił drzwi od pustego pokoju, spostrzegł z przerażeniem, że
złodzieje ukradli mu w nocy wszystko, co tylko posiada. Nie tracąc ani chwili
czasu, pobiegł do gminnego urzędu i do Korpuszenki,
zawiadamiając o dokonanej w nocy kradzieży, obiecując zasiedatielowi dać pięćset rubli, jeżeli wyśledzi
złodziejów i znajdzie wszystkie jego rzeczy.
Korpuszenko zachęcony tą pokaźną kwotą wziął się
energicznie do wyśledzenia. Kazał natychmiast aresztować trzech ludzi, których Lubliński podejrzewał o kradzież i zamknął o
jednym chlebie i wodzie w gminnym areszcie, nadto rozesłał rozporządzenie
ścigania złodziei w całym powiecie.
Zasiedatiel
zrobiwszy te przedwstępne kroki, zawołał do siebie z aresztu najgłówniejszego
moskiewskiego posileńca złodzieja, zmierzył
go swym surowym i przenikliwym wzrokiem od
głowy do samych stóp i rzekł:
„Słuchaj
bracie! wiem i jestem o tem aż nadto przekonany, że ty ukradłeś wszystkie
rzeczy i pieniądze Lublińskich. Jeżeli nie
przyznasz mi się dobrowolnie do tej kradzieży, jeżeli nie wydasz twych
wszystkich spólników i nie powiesz
otwarcie, gdzie schowaliście skradzione dwa kufry z rzeczami, to każę
natychmiast przynieść rózeg i będę niemi chłostać cię do tego czasu, dopóki nie
wyzioniesz ducha”.
Złodziej
widząc bardzo rozgniewanego na siebie zasiedatiela,
a wiedząc o tem, że ten nigdy nie żartuje,
odparł:
„Wasze
wysokobłahorodie, wielmożny panie, proszę
rozkazać swemu służącemu, aby dał mi całą szklankę mocnej wódki, a wtedy powiem
panu zasiedatielowi, kto ukradł kufry i
szkatułkę z pieniędzmi Lublińskich”.
Korpuszenko, już mając w swoim ręku nitkę, po
której będzie mógł łatwo dojść do samego kłąbka,
kazał swemu służącemu przynieść całą szklankę mocnej wódki. Gdy posileniec wypił ją, rzekł znowu do zasiedatiela:
„Wasze
wysokobłahorodie, jedna szklanka wódki, to
za mała porcja dla mnie ruskiego człowieka, proszę kazać służącemu, aby podał
drugą szklankę takiej samej mocnej wódki”.
Zasiedatiel kazał dać mu drugą szklankę wódki.
Kiedy
posileniec [* Z ros. - osiedleniec.] wypił dwie szklanki wódki,
wtedy rozwiązał mu się język, wydał wszystkich spólników,
należących do tej kradzieży i powiedział zasiedatielowi,
gdzie co jest schowanem.
Zasiedatiel chcąc się przekonać, czy złodziej mówi rzeczywistą prawdę, wezwał do siebie kilku chłopów gminnych urzędników i Lublińskiego, a wziąwszy ze sobą owego złodzieja posileńca, poszli szukać skradzionych rzeczy. I tak: najprzód znaleźli cztery tysiące pięćset rubli schowane w szpary w owych stajniach u różnych czeczujskich chłopów. Bieliznę męską, żeńską, chustki i szale znaleziono w wielkiej beczce stojącej na ulicy przed jednym domem, przypruszone słomą i śniegiem. Dwa kufry, w których znajdowały się filtra, obrazy, garderoba, złote pierścionki, kolczyki, bransolety znaleziono zagrzebane w stogu siana stojącym niedaleko za wsią. Srebrne łyżki, łyżeczki, noże i widelce zostały przez złodziejów wrzucone w wielką zaspę śniegu przed pomieszkaniem gminnego pisarza Gregorija Romanowicza Pierzymskiego, które dopiero na wiosnę po stopnieniu śniegu znaleziono. Próżną szkatułkę rozbitą na rzece Lenie. Słowem, z całej tej kradzieży brakowało tylko trzysta rubli, a że złodzieje zapłacili szynkarzowi Ormianinowi za jedną kwartę wódki sto rubli, więc odebrano i te pieniądze. Dosyć, że Lublińscy ponieśli straty na siedemset rubli, bo zapłacili zaraz zasiedatielowi obiecane pięćset rubli, a dwieście rubli gdzieś się ulotniło i nie mogli ich znaleźć. Zasiedatiel otrzymawszy zapłatę od Lublińskich za wyszukanie skradzionego całego mienia, kazał zaraz wszystkich posileńców złodziejów zakuć w kajdany na obydwie nogi i odesłał ich pod ścisłą strażą do kireńskie-go więzienia.
Zasiedatiel chcąc się przekonać, czy złodziej mówi rzeczywistą prawdę, wezwał do siebie kilku chłopów gminnych urzędników i Lublińskiego, a wziąwszy ze sobą owego złodzieja posileńca, poszli szukać skradzionych rzeczy. I tak: najprzód znaleźli cztery tysiące pięćset rubli schowane w szpary w owych stajniach u różnych czeczujskich chłopów. Bieliznę męską, żeńską, chustki i szale znaleziono w wielkiej beczce stojącej na ulicy przed jednym domem, przypruszone słomą i śniegiem. Dwa kufry, w których znajdowały się filtra, obrazy, garderoba, złote pierścionki, kolczyki, bransolety znaleziono zagrzebane w stogu siana stojącym niedaleko za wsią. Srebrne łyżki, łyżeczki, noże i widelce zostały przez złodziejów wrzucone w wielką zaspę śniegu przed pomieszkaniem gminnego pisarza Gregorija Romanowicza Pierzymskiego, które dopiero na wiosnę po stopnieniu śniegu znaleziono. Próżną szkatułkę rozbitą na rzece Lenie. Słowem, z całej tej kradzieży brakowało tylko trzysta rubli, a że złodzieje zapłacili szynkarzowi Ormianinowi za jedną kwartę wódki sto rubli, więc odebrano i te pieniądze. Dosyć, że Lublińscy ponieśli straty na siedemset rubli, bo zapłacili zaraz zasiedatielowi obiecane pięćset rubli, a dwieście rubli gdzieś się ulotniło i nie mogli ich znaleźć. Zasiedatiel otrzymawszy zapłatę od Lublińskich za wyszukanie skradzionego całego mienia, kazał zaraz wszystkich posileńców złodziejów zakuć w kajdany na obydwie nogi i odesłał ich pod ścisłą strażą do kireńskie-go więzienia.
W
kilka tygodni po tej kradzieży Lubliński ze
swoją jedynaczką córką Zofią zrobili nam wizytę i prosili zarazem na wesele,
które miało się odbyć we wsi Czeczujsku, a
ślub w sąsiedniej cerkwi należącej do czeczujskiego
prawosławnego proboszcza.
Ponieważ
dowieranny [* Dowieriennyj (ros.) -
komisarz.] Iwan Pugaczow opowiadał
mi kilka razy o różnych nieprzyzwoitych ceremoniach, jakie mają miejsce u
Moskali i Sybiraków po ślubie nowożeńców, a właściwie po skończonej weselnej
uczcie, przeto nie chcąc być świadkami tych pogańskich zwyczajów,
podziękowaliśmy panu Lublińskiemu i córce
jego za łaskawą pamięć i oświadczyliśmy, że nie możemy w tym razie służyć im z
powodu braku odpowiedniego ubrania.
Będąc
bardzo ciekawym, w jaki sposób odbywają się cerkiewne obrzędy przy zawieraniu
małżeństw pomiędzy Moskalami i Sybirakami, wybrałem się umyślnie tego samego
dnia, w którym miał się odbyć ślub panny Zofii Lublińskiej
z kireńskim kupcem, do sklepu kupca Koryszniowa, gdzie była owa cerkiew.
Osłoniłem
się dobrze moją bundą po same oczy, wszedłem do cerkwi przez nikogo
niespostrzeżony, stanąłem sobie w kąciku przy samym piecu i uważałem na
wszystkie cerkiewne obrzędy, jakie praktykują się przy zawieraniu małżeństw w
prawosławnej moskiewskiej cerkwi. I tak: na samym środku cerkwi był postawiony
niewielki stół nakryty białym obrusem, na stole stał mszalny kielich napełniony
do połowy winem i leżały dwie malowane królewskie korony zrobione z płótna, czy
też grubego papieru.
Gdy
weselny orszak zbliżał się ku cerkwi, prawosławny proboszcz Iwan Afanasiewicz, ubrany w świąteczny bidy ornat,
trzymając krzyż w swym ręku, wyszedł do samych wielkich cerkiewnych drzwi na
spotkanie nowożeńców. Wprowadził ich do cerkwi, a następnie zaprowadził do
stojącego na środku cerkwi stolika.
Kiedy
nowożeńcy z popem zbliżali się do wspomnianego stolika, jeden oddział należący
do weselnego orszaku rozłożył na podłodze przy samym stoliku dosyć dużą
kolorową chustkę i kazał obojgu nowożeńcom stanąć na niej. Wtedy batiuszka Iwan
Afanasiewicz obrócił się twarzą do
nowożeńców i najprzód zapytał kawalera:
„Czy ma dobrą, a nieprzymuszoną wolę pojąć sobie za małżonkę tę dziewicę, którą tu przed sobą widzi?”
„Czy ma dobrą, a nieprzymuszoną wolę pojąć sobie za małżonkę tę dziewicę, którą tu przed sobą widzi?”
Kawaler
odpowiedział: „mam”.
Batiuszka
dalej go zapytuje:
„Czy nie ślubowałeś komu innemu wiary
małżeńskiej? - kawaler odpowiedział: „nie”.
Podobne
pytania batiuszka czynił i pannie Zofii Lublińskiej
i ta odpowiedziała tak samo słowo w słowo, jak narzeczony. Potem batiuszka
obrócił się na powrót do stolika i zaczął śpiewać odpowiednie modlitwy.
Następnie włożył nowożeńcom na palce złote pierścienie, dał im napić się trzy
razy wina z mszalnego kielicha, włożył przygotowane korony na ich głowy, a
oprowadzając trzy razy około stolika, śpiewał ze swym diakiem: „mnohoja lita, mnohoja
lita, mnohoja lita” [* Polskie „Sto lat!”].
Na
tem skończył się cały ślubny obrzęd. Jak
uważałem, to podczas tego ślubu batiuszka modlił się najwięcej za samego cara i
jego rodzinę, a bardzo mało za samych nowożeńców.
Moskiewscy
nowożeńcy nie wykonywają żadnej przysięgi w obecności swego proboszcza na
spełnienie względem siebie powinności małżeńskich. Dlatego też u prawosławnych
Moskałów i Sybiraków sakrament małżeństwa jest mało ceniony i małżeństwo
zawarte pomiędzy dwoma prawosławnemi
osobami może być w każdym czasie i razie, bez żadnych trudności, rozerwanem. Jeżeli jedno z małżonków zostanie zesłanem do' Syberii na osiedlenie lub do
ciężkich robót, to drugie pozostałe w swym rodzinnym kraju może zawierać z inną
osobą związek małżeński jeszcze za życia zesłanej osoby.
Na
weselu panny Zofii Lublińskiej grał główną
rolę dowierenny Iwan Tierentiewicz Pugaczow
jako starosta wesela. Ponieważ Pugaczow był
to człowiek żywego temperamentu i było go wszędzie pełno, więc jak tylko wszedł
do cerkwi, spostrzegł mnie zaraz stojącego w kąciku przy samym piecu. Chociaż
osłoniłem się swoją bundą po same oczy, jednakowoż poznał mnie, ukłonił się,
uśmiechnął i pogroził palcem.
Po
skończonym ślubie wyszedłem prędko z cerkwi i pobiegłem do sklepu kupca Koryszniowa, u którego napiłem się herbaty i
wyczekiwałem do tego czasu, dopóki cały weselny orszak nie pojedzie do wsi Czeczujska. Kiedy wszyscy już wyjechali ze wsi,
wtedy wybrałem się w drogę i powróciłem w sam wieczór do domu.
Nazajutrz
rano dowierenny Pugaczow przysłał
do mnie swą córkę prosząc, abym przyszedł do niego. Gdy wszedłem do
pokoju Pugaczow przywitał się ze mną,
poczęstował papierosem, zaprosił na herbatę, a uśmiechając
się filuternie rzekł:
„Ksiądz
nie chciał być na weselu panny Zofii Lublińskiej,
a po co był na jej ślubie w naszej prawosławnej cerkwi?”
Zacząłem
wypierać się, że nie byłem wcale na ślubie panny Lublińskiej,
ale dowierenny rzeki:
„Widziałem
ja dobrze księdza stojącego w cerkwi w
kącie przy samym piecu, który zakrył się umyślnie swoją bundą po same oczy, aby
nikt go nie poznał. Wiemy dobrze, po co wy wszyscy Polacy chodzicie do naszej
prawosławnej cerkwi, nie w celu modlenia się, ale przypatrujecie się tylko
naszemu cerkiewnemu nabożeństwu, a jak powrócicie do swego rodzinnego kraju, to
będziecie opisywać wszystko w swych polskich gazetach”.
ROZDZIAŁ XI
[Przyjaźni Rosjanie i przesiedlenie do Tunki]
Wspominałem
już kilka razy w mojem opowiadaniu nazwisko Pugaczowych, przeto wypada z porządku rzeczy
zaznajomić cokolwiek bliżej łaskawych czytelników z tymi zacnymi i poczciwymi
ludźmi, którzy zasługują na chlubne wspomnienie.
Iwan
Tierentiewicz Pugaczew
był mieszczaninem miasta Permy i opiekunem kireńskiego
więzienia. Był to mężczyzna średniego wzrostu, dobrej tuszy, miłej fizjonomii,
szlachetnego serca, w wieku około czterdziestu ośmiu lat.
Pugaczew zajmował obowiązek pełnomocnika
przedsiębiorczego towarzystwa pod firmą dwóch bardzo bogatych kupców Baśnina i Katyszewcowa,
którzy zatrudniali dwustu ludzi nad wydobywaniem złota w witymskiej gminie, obok rzeki Leny.
Obowiązkiem
pełnomocnika było jeździć podczas zimy do różnych wsi, najmować po przystępnej
cenie ludzi do wydobywania z małych rzeczek złotego piasku w przeciągu sześciu
miesięcy, to jest od i kwietnia do i października. Nadto Pugaczew był obowiązany obejrzeć każdego
robotnika, czy jest zupełnie zdrów i czy zdolny do ciężkiej pracy. Oprócz tego
załatwić musiał z najętym człowiekiem i inne wstępne formalności, jako to: dać
zadatek a conto roboty, odebrać u robotnika paszport i zapisać do sznurowej książki
imię, nazwisko i miejsce zamieszkania tegoż.
Gdy zbliżał się już kwiecień, Pugaczew
zgromadzał najętych ludzi do Czeczujska, dawał każdemu po pięć rubli na podróż,
jako też trzewiki, chałat, jedną cegiełkę herbaty ważącą dwa i pół funta i trzy
bilety na otrzymanie sucharów z żytniego chleba, które były przygotowane dla
nich w trzech wioskach po drodze między Czeczujskiem a Witymą.
Za taki to urząd Pugaczew otrzymywał od
owej firmy sześćset rubli rocznie, nadto za każdego najemnika dostawał rubla;
dalej - miał darmo pomieszkanie, opał, papier, pióra, ołówki itp. kancelaryjne
przybory. Gdy rozpoczęły się roboty w kopalniach, wyjeżdżał do Witymu A na całe sześć miesięcy.
W tejże gminie było aż sześć towarzystw,
czyli kompanii dobywających złoto. Pewnego razu spytałem Pugaczowa, co
pełnomocnicy robią w kopalniach przez letnie miesiące? Odpowiedział mi na to:
„Co
mamy robić! Ot próżnujemy i nic więcej. Bawimy się, hulamy, pijemy, gramy w
karty itd., a czasami odwozimy złoto do Irkucka lub udajemy się do Jakucka po m różne rzeczy potrzebne dla robotników”.
Państwo
Pugaczowie mieli dwie córki. Jedną już dorosłą pannę, imieniem Aleksandra, a
druga liczyła zaledwie kilka tygodni swego życia. Na chrzciny tej małej córki
ojciec wyprawił bal, na który zaprosił czeczujskę inteligencją, a w jej liczbie
prawosławnego popa „błagoczynnego” (dziekana), proboszcza petropawłowskiej
parafii, i nas trzech Polaków.
Gdy
zaproszeni goście zgromadzili się do Pugaczowych, na końcu przybył błagoczynny,
na spotkanie którego wszyscy goście wyszli aż na dwór, my tylko jedni Polacy
zostaliśmy w pokoju. Gospodarz wziął pod rękę swego dostojnego gościa i
wprowadziwszy go do pokoju, przedstawił nam. Błagoczynny przywitał nas bardzo
uprzejmie, a w czasie uczty i w ogóle przez cały wieczór był dla mnie ze
szczególną atencją, nie wziął z tacy żadnego napoju ani pokarmu przede mną, i
chociaż nie używałem żadnego napoju, byłem zmuszony przez niego brać kieliszek
do ręki i dotknąć przynajmniej ustami, co miało znaczyć to samo, jakbym go
wypił.
W
czasie tej uczty czeczujski pop Iwan Afanasiewicz, siedząc obok mnie, wdał się
ze mną w dysputę religijną i czynił mi różne teologiczne zarzuty, a mianowicie
o nieomylności papieża, o bezżeństwie katolickich księży, o tem, że odpusty w
katolickim Kościele można kupić za pieniądze itd. Ja, rozumie się, ze swej
strony zbijałem różnymi dowodami czynione nam zarzuty, ale trudno go było
przekonać, bo był uparty i wielu rzeczy nie mógł nawet dokładnie zrozumieć.
Błagoczynny, który przed kilku laty był profesorem w irkuckiem prawo-sławnem seminarium,
podsłuchawszy naszą rozmowę, wstał szybko z krzesła i postąpiwszy ku nam, rzekł
do popa:
„Batiuszka,
tu nie miejsce rozprawiać o religii, oni są starsi od nas prawosławnych”.
Zawstydzony
pop tem upomnieniem swego dziekana zarumienił się po same uszy, przerwał w tej
chwili prowadzoną ze mną dysputę i stracił dobry humor. Ale od tego czasu nie
zaczepiał mnie i nie wdawał się więcej w podobne rozmowy.
Po
balu, który trwał do północy, błagoczynny, żegnając się ze mną, prosił, abym
odwiedził go we wsi Petropawłowsku i zabawił tam kilka dni. Jednakowoż nie
uczyniłem zadosyć jego życzeniom, ponieważ Pugaczow ostrzegł mnie, że jeżeli
kto podoba się błagoczynnemu i przyjedzie do niego w goście, to on zatrzyma
gościa u siebie przez parę tygodni, pojąc wódką i nalewkami aż do skutku, to
jest, póki cały zapas tego napoju się nie wyczerpie.
Po
takich i temu podobnych balikach, które dosyć często zdarzały się we wsi,
miałem, wiele zaległości do odrobienia, bo dowierenny był zawsze uczestnikiem
wszystkich zabaw i nic nie pracował, a potem musiałem z nim razem śpieszyć z
załatwieniem wszelkich zaległości, jako to: pisaliśmy różne rachunki, odezwy i
raporta i odsyłaliśmy takowe do kopalni złota lub do Baśnina w Irkucku, albo do
Katyszewcowa w Petersburgu.
Pewnego
razu, wychodząc z pomieszkania mego pryncypała, spotkałem się z pięcioma
moskiewskimi zesłańcami. Jeden z nich ujrzawszy mnie, zbliżył się i uchylając
czapki, rzekł:
„Jak
się ma ksiądz?”
Usłyszawszy
te słowa, zdziwiłem się mocno, skąd ten Moskal może wiedzieć, że jestem
księdzem i zapytałem go o to. Posieleniec uśmiechnął się i opowiedział, że na
imię ma Mikołaj, i jest tym samym aresztantem, który szedł ze mną w jednej
aresztanckiej partii z samej Moskwy aż do miasta Tomska. Posieleniec chciał
mnie zupełnie przekonać, że zna mnie osobiście, zaczął przypominać mi różne
swoje awantury, jakie zrobił po drodze na etapach, i tak: że wybił na jednym
półetapie dwunastu żołnierzy i dwóch podoficerów; że robił na etapach na dniówkach
fałszywe rosyjskie papierowe pieniądze dwudziestopięciorublówki i trzyrublówki;
że: oszukał jednego etapnego oficera, wielkiego pijaka, na dwadzieścia pięć
rubli; że miał zatargi z nauczycielem Zabawskim o mleko itd. itd. Po
wymienieniu tych kilku główniejszych awantur, które miały rzeczywiście miejsce,
jak przechodziłem przez etapy i byłem naocznym ich świadkiem, przypomniałem
sobie zaraz owego aresztanta Mikołaja awanturnika. Widząc go bardzo
zmienionego, mizernego na twarzy i pozbawionego na samym przodzie kilku zębów,
zapytałem go, dlaczego tak źle wygląda. Odpowiedział, że chorował ciężko, że
aresztanci zbili go bardzo w drodze i wybili mu kilka zębów na samym przodzie i
w końcu rzekł:
„Panie
ksiądz! ja mam do was wielką prośbę”.
A
gdy zapytałem jaką, odpowiedział w te słowa:
„Wiem,
że wy, panie ksiądz, piszecie ciągle u dowierennego; ja chcę nająć się za
robotnika do kopalni złota i mam zamiar jutro to uczynić. Przeto proszę was
bardzo, panie ksiądz, abyście nie mówili dowierennemu, że umiem pisać i czytać,
bo na tem wiele mi zależy”.
Domyśliłem
się zaraz, o co rzecz się rozchodzi i dlaczego posieleniec Mikołaj nie życzy
sobie, aby kto w tych stronach wiedział o tem, że on pisze pięknie, jak
litografią, i rozumie się, robi fałszywe rosyjskie papierowe pieniądze.
Przyrzekłem mu, że nie pisnę do nikogo o tem ani jednego słówka.
Nazajutrz
po tej rozmowie, około godziny dziesiątej z rana, wspomniany wyżej posieleniec
przyszedł rzeczywiście do dowierennego Pugaczowa, najmować się do kopalni
złota. Zgodził się z dowierennym i miał otrzymać od niego zadatku osiemdziesiąt
rubli a conto sześciomiesięcznej roboty w kopalniach. Gdy dowierenny kazał mu
podpisać się własną ręką w sznurowej książce, ile pieniędzy otrzymał od niego
na zadatek, posieleniec rzekł, że jest niepiśmiennym.
Wtedy
dowierenny Pugaczow odzywa się do niego w te słowa:
„Kiedy
sam nie umiesz się podpisać, to idź do gminnego urzędu i proś którego z
pisarzy, aby przyszedł tu do mnie i podpisał się za ciebie, inaczej nie dam ci
zadatku; albo proś ładnie, wskazując swą ręką na mnie, tego pana, to on
podpisze się za ciebie, ale za to musisz mu zapłacić trzydzieści kopiejek, tak
jak płacą mu wszyscy posieleńcy” [* Uwaga: Gminni pisarze brali od biednych robotników po 1 rublu
za napisanie trzech wierszy w książce sznurowej; taniej żaden nie chciał
podpisać ich nazwiska i ile który z nich otrzymał zadatku, a na końcu
podpisywał swoje własne nazwisko. {przypis
ks. Matrasia}.].
Posieleniec
Mikołaj zbliżył się do stołu, na którym pisałem, położył przede mną rubla i
prosił, abym podpisał się za niego jako za niepiśmiennego w sznurowej książce.
Po dopełnieniu tej wymagalnej formalności, chciałem oddać mu siedemdziesiąt
kopiejek z rubla, a on nie przyjął takowych, tylko rzekł:
„To
panu należy się słusznie za jego pracę”. Poczem, otrzymawszy od Pugaczowa
trzydzieści rubli zadatku, oddalił się.
Gdy
wszyscy robotnicy zgromadzili się w kopalni i zaczęli dobywać złotodajny
piasek, pojawiły się w witymskiej gminie trzy fałszywe dwudziestopięciorublowe
banknoty. Żandarmi i policyjni urzędnicy zaczęli śledzić, dochodzić i
przeglądać w sznurowej książce własnoręczne podpisy zgodzonych robotników, aby
takim porządkiem odkryć fałszerza. Lecz nikt nie domyślił się posądzać o to
Mikołaja, jako niepiśmiennego.
Wprawdzie
ja w duchu byłem przekonany, że to jego sprawka, ale po pierwsze: byłem
związany słowem, że nie wyjawię nikomu o tem, że on umie pisać, a po drugie:
bałem się, aby mnie nie zgładzono ze świata w razie niedotrzymania obietnicy.
Na
początku 1865 [*
Matraś pomylił lata, chodzi o początek 1866 r., kiedy to wysłano go z
Czeczujska do Tunki.] roku dowiedzieliśmy się z pewnego źródła, że
zarząd irkucki ma zamiar zgromadzić już do przeznaczonej miejscowości
wszystkich politycznych więźniów, którzy, jak wyżej wspominałem, deklarowali
się zająć rolnictwem. Ponieważ należałem do tej kategorii, więc zacząłem
zawczasu przysposabiać się do wyjazdu z Czeczujska. Jakoż w krótkim czasie
nadesłano z Irkucka do pietropawłowskiego gminnego urzędu rozporządzenie o
translokacji mojej i wielu innych.
Pisarz
gminny, wywdzięczając nam się za to, że nauczyliśmy go grać w preferansa,
zakomunikował nam wiadomość pod największym sekretem, dopóki ta nie zostanie
urzędownie nam ogłoszoną.
Pewnego
razu, będąc u państwa Pugaczowych, zaświerzbiał mi język i nadmieniłem, że
niezadługo ich pożegnam, ponieważ wyjadę z Czeczujska. Pugaczowie ogromnie byli
zdziwieni tą niespodziewaną dla nich nowiną, zasmucili się i rzekli:
„To
być nie może, aby ksiądz tak prędko wyjechał ze wsi Czeczujska, chyba tylko
żartuje sobie z nas lub też chce nas zasmucić i przekonać się, jakie ta
wiadomość zrobi na nas wrażenie”.
Lecz
ja zapewniłem ich najsolenniej o mojem przesiedleniu i na dowód dodałem, że
jest już o tem w gminie rozporządzenie. Naówczas gospodarz skoczył do gminnego
urzędu, aby naocznie przekonać się o prawdzie słów moich, mnie tymczasem
zatrzymano na herbacie.
Po
upływie nie więcej jak pół godziny Pugaczow, zdyszany i spocony, powrócił do
domu i zaraz na wstępie rzekł do żony:
„Tak,
to prawda, ksiądz wkrótce nas opuści! Ale pamiętaj sobie, Dunia, gdyby mnie
podówczas nie było w domu, masz księdza wyprawić w podróż tak, jak rodzona
matka wyprawia swego ukochanego syna i zaopatrzyła go we wszystko”.
W
parę tygodni potem zawołano mnie do gminnej kancelarii i wręczono mi
rozporządzenie naczelnika powiatu, abym stawił się natychmiast do Kireńska.
Gołowa gminny prosił mnie przy tem grzecznie, abym za dwie godziny był gotów do
podróży. Ja zaś nie chcąc się narażać na dziewięciomilową nocną podróż, a także
na pośpiech w pakowaniu manatków, uprosiłem sobie zwłokę do rana dnia
następnego.
Nazajutrz
wstałem bardzo wcześnie i natychmiast wziąłem się do pakowania mojej podróżnej
torby, a gdy to załatwiłem, jak świt udałem się do znajomych z pożegnaniem.
Najprzód poszedłem do popa Iwana, następnie do gminnego pisarza, a na ostatku
do moich dobroczyńców i prawdziwych przyjaciół, państwa Pugaczewych.
Gdy
wszedłem do nich i opowiedziałem, co mię sprowadza o tak wczesnej porze,
gosposia i jej córka rozpłakały się na cały głos, zaczęły zbierać różne
produkta potrzebne do podróży i same przyniosły je w kilkanaście minut do
sanek, którymi miałem odjechać. Przy samym zaś odjeździe zobowiązały mnie, abym
koniecznie widział się w Kireńsku z panem Pugaczewym, który tam dotąd przed
kilku dniami wyjechał.
Pożegnawszy
tedy wszystkich, wyruszyłem w drogę w towarzystwie starszyny do Kireńska i tam
przybywszy, udałem się natychmiast do isprawnika [* Isprawnik - naczelnik powiatu.] Raczkowskiego, ale
na moje nieszczęście nie zastałem go w domu - wyjechał przed kilku dniami w
objazd swego powiatu, tylko zastępował go w urzędowaniu niejaki Troickij,
któremu polecił Raczkowski wysłać mnie do Irkucka tak zwaną „sielską”, to jest
wiejską pocztą.
Wiejska
poczta różni się od rządowej tem, że wstępuje po drodze do wszystkich gminnych
urzędów i zabiera prywatne listy, posyłki, różne prośby, rządowe raporta, które
mają być odesłane do gubernialnego lub powiatowego miasta. Rządowa zaś poczta
nie zatrzymuje się w gminnych urzędach ani we wioskach.
Jadąc
do Kireńska, nie wiedziałem wcale, do której z dwóch gmin zostałem przeznaczony
na osiedlenie jako sybirski rolnik i gospodarz. Jakże zdziwiłem się, gdy
Troickij oświadczył mi, że zostałem przeznaczony na stałe pomieszkanie do wsi
Tunki, dokąd irkucki generał-gubernator ma zgromadzić wszystkich księży
rozproszonych po całej wschodniej Syberii i płacić miesięcznej pensji po trzy
ruble każdemu księdzu.
Wszyscy
urzędnicy winszowali mi i mówili, że jadę do ziemskiego raju, który jest gdzieś
blisko chińskiej granicy. Gdy zapytałem ich, gdzie mianowicie leży wspomniana
wieś, sami nie wiedzieli dokładnie jej położenia, a twierdzili tylko, że leży
niezawodnie w irkuckiej guberni. Zresztą czy tak, czy owak, cieszyłem się, że
będę mieszkać w towarzystwie kilkudziesięciu rodaków księży. Tymczasowo zaś
korzystając z udzielonego mi posłuchania, prosiłem pana Troickiego, aby
pozwolił mi odwiedzić polskich więźniów stanu zamkniętych w kireńskiem
więzieniu.
Troickij
nie uwzględnił mojej prośby i oświadczył mi stanowczo, że nie może mi pozwolić
na to, zwłaszcza że jestem katolickim księdzem. Gdy przedstawiłem mu, że mam w
ich liczbie kilku bliskich znajomych i chciałbym koniecznie z nimi pomówić,
zapytał mnie, jak się zowią ci znajomi. Ponieważ kompletnie nie wiedziałem, kto
się znajduje w więzieniu, odpowiedziałem na chybił trafił, że chcę widzieć się
z Kwiatkowskim. Na moje szczęście był w tej liczbie rzeczywiście niejaki Polak
Kwiatkowski.
Zasiedatiel
zapotrzebował pomienionego więźnia do kancelarii dla widzenia się ze mną.
Gdy
przybył Kwiatkowski, dowiedziałem się od niego, że w więzieniu jest około stu
politycznych więźniów, którzy są bardzo udręczeni ciężką robotą, jako to:
rąbaniem drzewa w lesie i zwłóczeniem takowego do więzienia, przy tem karmią
ich nadzwyczaj nędznie i nie puszczają ani na krok z więzienia bez wojskowej
straży. Wreszcie pokrzepiwszy Kwiatkowskiego życzliwem słowem, udałem się na
nocleg do przeznaczonej mi kwatery.
Nazajutrz
rano wezwano mnie do urzędu, gdzie Troickij dał mi z rządowej kasy jednego
rubla na wikt za dni dziesięć, a pięć rubli, które miano mi wypłacić na
miejscu, i wszystkie moje papiery doręczył starszynie i wyprawił mnie sielską
pocztą.
Ponieważ
z Kireńska do Irkucka jest 143 mile polskie [* Ponad 1200 km.], więc według rządowej instrukcji
etapnej miałem przebyć tę przestrzeń w przeciągu trzydziestu dni, a że
wyprawiono mnie pocztą, przejechałem ją w dwa tygodnie.
W połowie drogi pomiędzy Kireńskiem i
Irkuckiem, w karnym zakładzie Uskuta spotkałem politycznego więźnia Francuza,
niejakiego pana Cordie z Warszawy, który został razem ze swym dorosłym synem
zesłany do Syberii. Staruszek był osądzony na osiedlenie, a syn jego do ciężkich
robót w zakładzie Uskuta [* Zapewne chodzi o
Aleksandra i Włodzimierza Cordie. W rejestrach zesłanych w AGAD o Aleksandrze,
lat 63, zanotowano, że był zwolniony ze służby wojskowej w pogranicznej straży,
należał do organizacji narodowej w Warszawie, służył w partii Żychlińskiego, za
co skazano go na osiedlenie; o Włodzimierzu, lat 28, że był prywatnym geometrą,
szlachcicem z guberni warszawskiej, powstańczym oficerem i naczelnikiem
żandarmów wieszających, skazanym na katorgę.].
Pan Cordie opowiadał mi, że podawał prośby
do generał-gubernatora, aby pozwolono mu było mieszkać w tejże miejscowości,
gdzie syn jego ciężko pracował, ale nie uwzględniono jego starań i musiał
mieszkać we wsi o trzydzieści wiorst oddalonej od karnego zakładu. Nadto Cordie
opowiedział mi, że Polacy pracujący ciężko w zakładzie Uskuta nie chcieli pójść
do roboty w uroczystość Bożego Narodzenia podług nowego stylu. Komendant
zakładu, chcąc ukarać trzech z nich jako przywódców, a w tej liczbie i syna
Cordie, dla przykładu innych, kazał zakuć ich w kajdany, powiększył karę
każdemu o kilka lat i wysłał pod ścisłą strażą za Bajkał do nerczyń-skiego
karnego zakładu, i to tak śpiesznie, że staruszek Cordie nie zdążył przyjechać
do Uskuty dla pożegnania syna, którego nie mógł się spodziewać w swem doczesnem
życiu oglądać, ponieważ był już sędziwym starcem.
Przenocowałem w osadzie Uskuta razem ze
staruszkiem Cordie w domu poczmistrza, naszego rodaka, który, wskutek
nietrzeźwego stanu, nie mógł tego samego dnia przygotować moich papierów i
wyprawić mnie w dalszą podróż. Nazajutrz rano pożegnałem staruszka Francuza i
poczmistrza, i wyruszyłem w dalszą drogę.
Przybywszy
po kilku dniach do Irkucka, zajechałem wprost do ziemskiego sądu, gdzie też
udzielono mi pomieszczenia na parę dni mojego pobytu w owem mieście. Nocując
pierwszą noc w przeznaczonym dla mnie pokoju, usłyszałem około godziny
pierwszej przeraźliwy krzyk jakiegoś człowieka na ulicy, który został
napadnięty tuż obok sądu przez rabusiów i wzywał ludzi na ratunek. Zbudziłem
zaraz dyżurnego urzędnika i dwóch stróżów i prosiłem, aby wyszli na ulicę i
obronili nieszczęśliwego człowieka. Lecz z uśmiechem odpowiedzieli:
„Niech
ginie jak pies, kiedy włóczy się w nocy po mieście!”
W
połowie drogi pomiędzy Irkuckiem a Tunką, zjeżdżając z wysokiej góry zwanej
przez Buriatów Szamanką do wsi Kułtuka, położonej nad samym Bajkałem, młode
konie, którymi jechałem, spłoszyły się w lesie i wskutek tego rozbiegawszy się,
wywróciły bryczkę, a ja wypadłem na ziemię ze wszystkiemi manatkami.
Szczęściem, że wypadek ten oprócz kilku guzów i zadraśnień nie zostawił po
sobie jakiego większego kalectwa.
Czterdzieści
wiorst drogi przed Tunką spotkałem w dumie (urząd gminny) dwóch księży:
Benedykta Bugienia i Kazimierza Giedrojcia, dążących także do Tunki,
przyłączyłem się do nich i razem udaliśmy się do miejsca osiedlenia.
ROZDZIAŁ XII
[Pośród księży osiedleńców w Tunce]
Znalazłszy
się we wsi Tunce, zajechaliśmy wprost do pomieszkania naszego przyszłego
naczelnika, kozackiego oficera Płotnikowa [* Matwiej Płotnikow, kapitan.], który przyjął nas
bardzo grzecznie i zawiadomił, że ma na składzie w swym spichrzu różne produkta
potrzebne do życia, które sprzedaje po umiarkowanej cenie i przeznaczył dla nas
dom kozaka Bobkowa na pomieszkanie, jako rządową kwaterę.
We
wsi Tunce zastałem już trzydziestu trzech księży przysłanych z krasnojarskiej
guberni, w tej liczbie było dwóch znajomych mi jeszcze z rodzinnego kraju:
ksiądz Walenty Pajdowski, kanonik lateraneński z miasta Kraśnika, i ksiądz
Dionizy Tronowski, franciszkanin z Puszczy Solskiej, lubelskiej diecezji...
/Matraś S. Podróż do Syberii po moskiewskich etapach w 1863 i 1864
roku. Opracował i wstępem oparzył Eugeniusz Niebelski.
Lublin 2007. S. 157-233./
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz