Дарусь
Санька [ks. dr Dariusz Sańko] - нар. 17 студзеня 1969 г. у месьце Саколка Беластоцкага
ваяводзтва Польскай Народнай Рэспублікі
[Ад лістапада 1939 г. Саколка знаходзілася ў
складзе Беларускай ССР (СССР), як цэнтар Саколкаўскага раёну Беластоцкай
вобласьці. 16 жніўня 1945 г. улады СССР перадалі Саколку ПНР. Цяпер miasto w
woj. podlaskim, siedziba powiatu sokólskiego i gminy miejsko-wiejskiej Sokółka.]
Вучыўся ў
Акадэміі Фізычнага Выхаваньня ў Гданьску, скончыў вышэйшую духоўная Сэмінарыя ў
Элке, у 1998 г. быў пасьвечаны ў сьвятары.
У 2003 г.
разам з братам Тамашам Санькам і Пятром Mазурам сплылі на каяках па рацэ Лена
ад Качугу да Ціксі. За гэтую паездку Дарусь ды Тамаш Санькі, разам з Пятром
Mазура, былі ўзнагароджаны адзнакай ў катэгорыі Подзьвіг Года ўзнагароды
падарожжаў Калосы 2003.
Апошнім
падарожжам Даруся Санькі, разам з Сымонам Клімашэўскім, было узыходжаньне на
Казбэк у гарах Каўказу. Па дарозе на вяршыню, абодвы сьвятары загінулі. Іхнія
целы выратавальнікі знайшлі 22 лютага 2006 г.
Дарусь
Санька быў пахаваны на могілках у Саколцы, дзе адна з алей на Зялёным
Мікрараёне носіць яго імя.
Адарка
Пасэйдон,
Койданава
Тамаш Санька
Пятрусь Мазура
LENA
(3.VI – 27. VIII. 2003 r.)
Relacja z wyprawy ks. Dariusza Sańko
3/4 VI 2003 r.
Znowu kolejna wyprawa. Tym razem już
trzecie podejście do spływu kajakowego, jednej z najdłuższych rzek świata
syberyjskiej rzeki Leny (ok. 4400 km). Mam nadzieję, że tym razem udane, bo jak
mówi przysłowie: „Do trzech razy sztuka”.
Pierwsze moje podejście było w roku 2001 i
zakończyło się fiaskiem z wielu powodów, jak np. katastrofalna powódź na Lenie,
wewnętrzne kłopoty niektórych członków wyprawy itp. Wyruszyliśmy więc kajakami
celem opłynięcia Półwyspu Krymskiego . Niestety po paru dniach zostaliśmy
aresztowani pod zarzutem nielegalnego przebywanie na wodach terytorialnych
Ukrainy itp. zarzutach. Wygnani z granic ukraińskich pojechaliśmy nad jezioro
Bajkał, by po raz drugi przepłynąć kajakami tą „perłę Syberii”. Udało się nam
wtedy w ciągu 25 dni przepłynąć całe jego wschodnie wybrzeże - z północy na
południe.
Drugie podejście było rok temu, ale e-mail
otrzymany dzień przed wyruszeniem na Leną zmienił moje plany wyprawowe.
Zrobiłem wtedy krótką wyprawę kajakową na Morzu Bałtyckim dookoła archipelagu
Alandów, a następnie, już nie w kajaku, obrałem kierunek na Florydę.
Mam więc nadzieję, że tym razem wreszcie
uda mi się przepłynąć rzekę Lenę.
Pomysł tej wyprawy narodził się jeszcze w
roku 1999 na lotnisku w Bracku, podczas pierwszej mojej ekspedycji na jezioro
Bajkał. Poznałem wtedy pewną starszą Rosjankę, która pomogła nam znaleźć tani
transport z lotniska na stację kolejową. Rosjanka ta radziła nam, abyśmy
zrezygnowali z wyprawy na Bajkał, a udali się na rzekę Lenę. Mówiła nam, że w
jej odczuciu rzeka ta jest bardziej piękniejsza od Bajkału. Nie skusiłem się
ani ja, ani moi kompani na jej propozycję, ale zaszczepiła w mym sercu
„ziarno”, pomysł na następną wyprawę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że na jej
realizację będę musiał czekać aż 4 lata. Nie wiedziałem też, że z moich
bliskich przyjaciół, którzy brali udział w pierwszej mojej wyprawie na Bajkał
tylko mi dane będzie zrealizować te marzenia - spływu Leną.
Szymon wierny i niezastąpiony kompan prawie
wszystkich moich kajakowych ekspedycji 31 V 2003 r. otrzymał święcenia
kapłańskie. Dnia 1 VI odprawił w Suwałkach pierwszą swą Mszę Św. –
„prymicyjną”. W związku z tym nie mógł wyruszyć na tak długą wyprawę. Cieszyłem
się z tego, że został kapłanem, ale było mi też bardzo smutno, że nie może
wyruszyć na tę eskapadę.
Czarek dobry człowiek i najlepszy
informatyk, jakiego znam, który brał udział w dwóch moich wyprawach: kajakowej
wzdłuż zachodniego wybrzeża Bajkału (więcej o tej wyprawie: www.anisko.net/bajkal1999/) i w zimowej w góry Khibiny
miał przed sobą pod koniec czerwca egzamin magisterski. Powiedział mi, że być
może spróbuje dołączyć się do wyprawy, gdzieś w Jakucku. Zobaczymy co
przyszłość przyniesie. (komentarz Czarka Aniśko: przyszłość przyniosła zdany
na 5 egzamin magisterski oraz kolejną kajakową wyprawę przez jezioro Bajkał,
więcej o tej wyprawie pod adresem www.anisko.net/bajkal2003/)
Oprócz mnie w spływie biorą jeszcze udział
dwie osoby. Jedną z nich jest mój rodzony brat Tomek (25 l), który nie był
jeszcze ze mną na żadnej poważniejszej eskapadzie, a na tą zdecydował się
dopiero dzień przed wyruszeniem. Boję się czy poradzi sobie w trudach wyprawy
zarówno jeśli chodzi o fizyczny, czy też psychiczny jej aspekt. Drugą osobą
jest Piotrek Mozyro (18 l), uczestnik paru moich kajakowych wypraw: dookoła
Nordcape i Lofoten (2000 r.), Krymu i wschodniego wybrzeża Bajkału (2001 r.)
oraz dookoła Alandów (2002 r.). Mimo jego uczestnictwa we wcześniejszych
ekspedycjach również co do jego osoby mam pewne obawy dotyczące jego
predyspozycji fizycznych i psychicznych do tej wyprawy.
Prawie od samego początku byłem
niezdecydowany, czy brać ich na wyprawę .Znałem ich charaktery i siły fizyczne.
Wiedziałem mniej więcej, co może nas czekać. Miałem świadomość, że cały ciężar
odpowiedzialności i troski o ich potrzeby począwszy od materialnych aż po
duchowe będzie leżał na moich barkach. Wyjeżdżałem więc z domu rodzinnego z
Sokółki, z sercem bardzo strapionym i pełnym obaw.
W pierwszej fazie nasza podróż przebiegała
następująco. Najpierw pociągiem z Sokółki do Kuźnicy Białostockiej o godz.
10.39. Następnie przesiadka na pociąg z Kuźnicy do Grodna o godz. 11.30. W
Grodnie kolejna przesiadka na pociąg do Moskwy o godz. 16.40 białoruskiego
czasu. W Grodnie kupiłem bilety aż do samego Irkucka. Martwiłem się trochę czy
zdążymy w Moskwie z przesiadką na inny dworzec kolejowy do pociągu do Irkucka,
na którą mieliśmy tylko ok. 3 godzin.
Nasz pociąg z Grodna do Moskwy planowo miał
przyjechać o godz. 11.00 na Białoruski Dworzec, a już o godz. 14.40 mieliśmy
mieć pociąg do Irkucka z Jarosławskiego Dworca. Problem polegał na tym, że w
tym krótkim czasie mieliśmy zamiar kupić w Moskwie jeden składany kajak, bowiem
wzięliśmy z sobą na wyprawę tylko jeden. Co prawda adres firmy, która
sprzedawała składane kajaki ściągnąłem przed wyprawą z internetu, a w Grodnie
zaopatrzyłem się w dokładną mapę Moskwy lecz mimo to obawiałem się, czy w tak
krótkim czasie zdążymy z kupnem kajaka i dojazdem do Jarosławskiego Dworca.
W pociągu z Grodna do Moskwy poznaliśmy
interesującego Gruzina – Gregorego. Zajmował się on handlem sprzętem
elektronicznym: komórki, radia do samochodów, piloty telewizyjne itp. Chwalił
się swoim paszportem, w którym widniały pieczątki z Chin, Turcji, Indii,
Hongkongu itp. Gregory dużo nam opowiadał o swoich wrażeniach z pobytów
handlowych w różnych krajach świata. Mówił, że na stałe mieszka w Moskwie, ale
w przyszłości chce wrócić do Gruzji. W Tibilisi chce rozpocząć jakiś biznes.
Gregory był gościnny, postawił nam parę piw. Opowiedziałem Gregorowi o naszych
planach spływu Leną i zmartwieniach związanych z krótkim pobytem w Moskwie.
Poradził mi, żebym od razu po wyjściu w Moskwie z Białoruskiego Dworca wziął
taryfę. Zaoferował też swoją pomoc w znalezieniu tańszej taksówki.
Pociąg do Moskwy przyjechał planowo. Gregory
znalazł nam taksówkę na poruszanie się po Moskwie za 15 $. Załadowaliśmy nasz
duży bagaż do samochodu marki Lada i ruszyliśmy na poszukiwanie „magazynu”-
sklepu ze składanymi kajakami. Nie było to takie łatwe, bowiem sklep ten był
ulokowany w bardzo nietypowym miejscu. Otóż znajdował się na czwartym piętrze,
jakiegoś starego i dużego budynku, który wyglądem bardziej przypominał jakąś
starą fabrykę niż pawilon sklepowy. W sklepie kupiliśmy składany kajak dwójkę
„Newę 2” i nieprzemakalny worek 100 l. Do Jarosławskiego Dworca dotarliśmy ok.
godzinę przed odjazdem pociągu. W tym czasie rozmieniłem też na rynku 600 $
kupiłem aluminiowy garnek, którego nam brakowało do sprzętu niezbędnego na
wyprawę. Podczas załadunku bagażu do pociągu okazało się, że jest on zbyt duży.
Trzeba było więc dopłacić ok. 210 rubli (przelicznik to ok. 30 rubli – 1 $ USA)
za nadwagę.
5 VI
2003 r.
Jedziemy pociągiem do Irkucka. Mamy kupiony
„kupnyj” przedział. Śpimy, jemy, pijemy, modlimy się, gadamy, czytamy książki.
Na wyprawę wziąłem dwie książki.
Jedną Wacława Sieraszewskiego pt.
„Dwanaście lat w kraju Jakutów”, która opowiada dużo o terenach i ludziach
Jakucji. Sam autor był nietuzinkową osobą. Został zesłany na Syberię do kraju
Jakutów i spędził tam aż 12 lat. Dwa razy próbował uciekać. Niestety próby jego
kończyły się niepowodzeniem. Dzięki pracy twórczej jaką włożył w napisanie tej
książki został zwolniony z niewoli syberyjskiej. Książka Wacława
Sieraszewskiego jest pierwszą naukową, etnograficzną książką o kulturze
Jakutów. Dzięki jemu kultura Jakutów została ukazana światu i utrwalona dla
potomnych.
Druga , to „Przekroczyć próg nadziei”
papieża Jana Pawła II. Książkę tę wziąłem jako czytanie duchowne, bowiem i ja
muszę przekroczyć próg mojej nadziei w tej wyprawie.
Odczuwam wyraźnie jak od początku tej
wyprawy Opatrzność Boża nad nami czuwa. Wierzę, że będzie tak do końca. Lękam
się trochę tego, co przede mną. Mam bowiem na swoich barkach dwie osoby. Boję
się o ich bezpieczeństwo w tajdze, gdzie pełno niedźwiedzi, jak i na wodzie, bo
nie wiadomo, jakie przygody mogą na nas tam czekać. Trzeba jednak starać się
każdego dnia przekraczać swoją ograniczoną nadzieję, by powierzać wszystko w
Ręce Boga. Ufam, że i tym razem wszystko będzie OK.
6 VI 2003 r.
Nadal jesteśmy w pociągu do Irkucka. Tomek
i Piotrek wciąż śpią, choć jest już prawie południe. Za oknem pociągu od
dłuższego czasu jest już Syberia za Uralem. Mijamy miasta, wioski, które są
prawie wszystkie podobne do siebie. Domy zbudowane są w większości z drzewa,
którego tutaj nie brakuje. Czas zatrzymał się tu jakby w miejscu. Tak samo
wyglądała architektura domów drewnianych 100 lat temu i pewnie jeszcze
wcześniej. Za to budynki murowane z czasów komunizmu najczęściej z odpadającym
tynkiem w większości potrzebują remontu. Mijamy także od czasu do czasu
nieliczne domy, budowane z cegły, które wyglądem przypominają „małe pałacyki”.
Zapewne należą one do „nowobogackich”, którzy szybko przystosowali się do
gospodarki kapitalistycznej. Jednak w przerażającej większości za oknami
pociągu króluje natura. Tajga ze swoimi milionami drzew pochłania niemal cały
krajobraz.
Na każdym dłuższym postoju pociągu na peron
przychodzi wielu miejscowych ludzi, którzy próbują sprzedać jadącym podróżnym
coś do jedzenia, picia itp. Pewnie dla wielu z nich kolej transsyberyjska jest
jedynym źródłem utrzymania.
Dzisiaj jest 6 VI 2003 r.. Dzień ten w moim
życiu jest bardzo ważną rocznicą. Otóż pięć lat temu otrzymałem święcenia
kapłańskie i dzień potem odprawiłem pierwszą moją Mszę Św. zwaną „prymicyjną”.
Wiele przez te pięć lat w moim życiu się wydarzyło. Dziękuję Bogu za wszelkie
dobro, które w tym czasie dane mi było doświadczyć. A było tego bardzo dużo.
Przepraszam za wszelkie zło z mojej strony. Powołanie kapłańskie to „dar i
tajemnica”, jak mówi papież Jan Paweł II. Ten dar przerasta człowieka. Wiem, że
muszę każdego dnia starać się, aby z Łaską Bożą być coraz godniejszym tego
daru, bo jest on nieskończony, niezmierzony i niezgłębiony. Jestem świadomy, że
od mojej otwartości na ten „ocean bez dna” zależy obfitość tego daru we mnie.
Powołanie kapłańskie jest też tajemnicą, która jest wyzwaniem do odkrywania i
poszukiwania coraz nowych horyzontów Boga. Jest to tajemnica, której nie wyrażą
ludzkie pojęcia, słowa. Tajemnica, która jest ciągłym „zadaniem” do coraz
nowszych odkryć miłości i miłosierdzia Boga. Dzisiaj w piątą rocznicę mojego
kapłaństwa powierzam szczególnie moją dalszą drogę kapłańską za pośrednictwem
NMP Matki Bożej Bogu. Ufam, że Ona jest najlepszą Opiekunką mojego powołania
kapłańskiego. Św. Bernard mówił o Niej, że „nigdy nie opuściła tego, kto się do
niej ucieka...”. Czyż mając taką Opiekunkę można lękać się czegokolwiek?
7 VI
2003 r.
Wciąż jedziemy pociągiem. Jutro ok. 6.00
rano powinniśmy być już w Irkucku. Tomek i Piotrek śpią. Zauważyłem, że lubią
oni kłaść się spać bardzo późno w nocy i wstawać następnego dnia bardzo późno.
Na Lenie ten ich zwyczaj szybko jednak będzie musiał ulec zmianie. Szczerze
mówiąc dla mnie dużym wyzwaniem będzie nie tylko samo przepłynięcie Leny, ale
przeprowadzenie przez nią „młodych traperów”.
Za oknem pociągu krajobrazy wciąż podobne:
lasy i lasy, czasami miasto lub wioska i tak wkoło. Cała przyroda się bardzo
zieleni, na mijanych czasami polankach leśnych kwitną przeróżne kwiaty.
Wieczorem zaciekawiło mnie dziwne zjawisko.
Otóż w odległości ok. 3 godzin jazdy pociągiem za Krasnojarskiem cały horyzont
pokrył się jakby mgłą. Mgła ta okazała się dymem, który był efektem palenia się
olbrzymich przestrzeni tajgi. Otwierając okno wagonu czułem dym i pieczenie
oczu. Jedziemy w tym dymie już ponad cztery godziny. Jestem ciekaw kiedy się
skończy, czy będzie na Lenie?
Rano pociąg nasz planowo o godz. 6.00 czasu
moskiewskiego przyjechał do Irkucka. Nie wiedziałem jednak dokładnie, która
jest godzina czasu lokalnego. Na stacji kolejowej próbowałem się dowiedzieć,
jak dostać się do dworca autobusowego, aby móc dalej dojechać do wsi Kacziuga.
Jest ona oddalona ok. 250 km na północ od Irkucka. Zaczepił mnie jakiś
taksówkarz, który zaproponował za 100 rubli dowiezienie nas na dworzec
autobusowy. Powiedział, że autobus do Kacziuga wyjeżdża prawdopodobnie lada
moment i że jeździ on tylko raz na dzień. Zgodziłem się na podwiezienie na
dworzec autobusowy. Taksówkarz również w czasie drogi zaproponował mi, że za
odpowiednią kwotę może nas podwieźć aż do samej wioski Kacziuga. Kwota jednak
była trochę duża, więc nie byłem zbytnio zainteresowany jego ofertą. W czasie
rozmowy z taksówkarzem dowiedziałem się również, że tajga pali się już od wielu
dni i dymy spowodowane przez te pożary zalegają już od dłuższego czasu miasto
Irkuck. Odradzał mi również wyruszenie na spływ Leną. Mówił, że jest to bardzo
niebezpieczne.
Na dworcu autobusowym „niespodzianka”. Okazuje
się, że na autobus do Kacziuga, który wyjeżdża za 15 minut brak jest biletów. W
pierwszym momencie nie wiedziałem co robić. Jednak po krótkiej chwili refleksji
pobiegłem do stanowiska , gdzie stał autobus do Kacziuga i szybko
zaproponowałem kierowcy autobusu łapówkę. Powiedziałem mu jednak, że mamy dużo
bagażu. Kierowca był trochę niezdecydowany. Odpowiedział mi, że zanim zdecyduje
się czy nas wziąć wpierw musi obejrzeć nasz bagaż. Szybko więc pobiegłem do
chłopaków, którzy siedzieli jeszcze w samochodzie taksówkarza i poprosiłem go,
aby podjechał do autobusu. Kierowca autobusu po obejrzeniu ilości bagażu
zgodził się na podwiezienie nas do Kacziuga. Chłopaki szybko zaczęli wrzucać
bagaże do autobusu. Było to trochę trudne, bowiem autobus był całkowicie
zapełniony ludźmi i bagażami. W trakcie ładowania bagażu jakaś kontrolerka
zaczęła pytać nas, czy mamy bilet? „Da”- przecież z kierowcą jest już wszystko
dogadane. Podróż autobusem trwała ok. 5 godz. Mijaliśmy różne wioski.
Najgorsze, że słońce nadal było zasłonięte przez pożary tajgi. Ludzie w
autobusie mówili, że pożary te trwają już od ponad miesiąca i nie wiadomo,
kiedy się skończą. Są one rzeczą normalną w tych okolicach i występują każdego
roku. Parę razy z okien autobusu widzieliśmy dokładnie lokalizację źródeł
pożarów.
Po przyjeździe do Kacziuga pierwsze kroki
skierowaliśmy na Lenę, która była oddalona od przystanku autobusowego ok. 50 m.
Zaczęliśmy składać kajaki. Złożenie pierwszego starego kajaka, który wzięliśmy
z Polski było łatwe. Gorszym okazał się zakupiony przez nas kajak w Moskwie.
Pewne rurki z jego szkieletu były za długie. W związku z tym nie wiedzieliśmy,
jak go złożyć. W miejscu nad brzegiem Leny, w którym składaliśmy kajaki
zgromadziło się wokół nas dużo miejscowych dzieci i młodzieży. Próby złożenia
rosyjskiego kajaka trwały bez skutku do późnego wieczora. W końcu na pomoc
ruszyła nam miejscowa młodzież, która w większości była już w tych godzinach
pod wpływem alkoholu. Bałem się trochę, żeby pomoc ta nie skończyła się
połamaniem jakichś części od kajaka. Zapraszali nas na jakąś „balangę”. Chcąc
zaznać spokoju po długiej „podróży” i uciec od pijanej młodzieży ruszyliśmy na
nie w pełni przygotowanych do wyprawy kajakach z biegiem Leny. Płynęliśmy ok.
1,5 godz. W ciemnościach rozbiliśmy namiot na jakiejś polance.
Wstaliśmy wcześnie rano i od razu wzięliśmy
się do dalszego dokładnego składania kajaków. Kajak ruski złożyliśmy tylko
dzięki obcięciu paru rurek ze szkieletu. Po spakowaniu kajaków wyruszyliśmy na
rzekę. Zdecydowałem, że ja będę płynął w nowo zakupionym kajaku, a Piotrek i
Tomek w starym. Decyzja ta była podjęta kształtami kajaków. Kajak stary był
trzyosobowy i przez co trochę dłuższy. Odległość między dwoma siedzącymi w nim
osobami dawała możliwość niezależnego od siebie wiosłowania, bez problemu
przypadkowego zaczepiania się wiosłami. Nowy kajak nie miał tej właściwości,
był on dwuosobowy. Odległość przedniego siedzenia od drugiego była bardzo mała.
Ponadto nowy kajak był trochę szerszy, przez co wymagał większego wysiłku w
wiosłowaniu. Bałem się, że Tomek i Piotrek mogą nie dotrzymać memu tempu.
Prawie cały nasz bagaż załadowałem do nowego kajaka. Piotrek i Tomek jako bagaż
mieli wyłącznie swoje ciuchy.
Lena nie jest w tych okolicach dużą rzeką,
nie jest szeroka. Jest za to bardzo płytka. Bardzo często trzeba było wysiadać
z kajaków, aby przepychać je przez płytką wodę. Widoki przepiękne, zwłaszcza,
kiedy mijaliśmy pionowe, wysokie klify przybrzeżnych wzgórz. Szkoda jednak, że
były one przesłonięte przez mgiełkę będącą dymem powstałym z palącej się tajgi.
Szybko też zaczęła nas kąsać syberyjska muszka. Przykryliśmy głowy koszulkami i
płynęliśmy do przodu.
Pod wieczór w pewnym momencie dostrzegłem
na lewym brzegu rzeki parę stojących kajaków. Podpłynąłem z ciekawości do
ludzi, którzy stali na brzegu. Jeden z nich zapytał mnie „Kuda płyniosz” i ręką
dał sygnał, aby podpływać do brzegu. Ktoś inny zapytał: czy mówimy po rosyjsku,
angielsku, niemiecku, francusku? Odpowiedziałem, że „Da”. W końcu następne
pytanie „Atkuda wy”.”Z Polszi”- odpowiedziałem. „A Polacy, trzeba było tak od
razu”. Wyruszyliśmy na brzeg i zaczęliśmy się witać. Wszyscy mówili swoje
imiona, tylko jeden człowiek oprócz imienia powiedział swoje nazwisko – Roman
Koperski. On to opiekował się tą grupą turystów. Wiedziałem z masmediów i z
jego książki, że ponoć w 1998 r. przepłynął rzeką Lenę pontonem poruszanym siłą
własnych rąk i prawdopodobnie bez pieniędzy. Trudno mi było kiedyś uwierzyć w
możliwość pokonania 4400 km w takim stylu, ale jego książka, nagłośnienie w
masmediach i nagroda podróżnicza Kolosów w 1999 r wydawały się świadczyć o
wiarygodności tej podróży. Roman Koperski jako specjalista od Leny po swojej
wyprawie zaczął organizować krótkie spływy kajakowe po tej rzece dla ludzi „z
grubszym portfelem”. Grupa paru ludzi, z którą się przywitaliśmy była właśnie
jedną z grup pilotowanych przez Romana Koperskiego.
Ucieszyłem się więc bardzo z tego
spotkania, bowiem mogłem zdobyć jeszcze więcej informacji o Lenie. A do tego od
człowieka, który „przepłynął” tą rzekę pontonem.
Ludzie z tej grupy, jak i sam Roman
Koperski byli bardzo gościnni. Zaprosili nas do ogniska i poczęstowali tym co
mieli. Byli bardzo zatroskani faktem, że nie mamy „moskiteri”, bowiem każdy z
nich miał je nałożone. Dzięki szybkiej interwencji ich i Romana u Władimira –
Rosjanina, który też przebywał w ich grupie, udało się kupić „moskiterie” w
sklepie w pobliskiej wsi. Byliśmy im bardzo wdzięczni za ten fakt.
Roman Koperski opowiadał nam o Lenie.
Bardzo istotne było dla nas dowiedzenie się o prądzie rzeki, o trudnościach,
które będą na nas czekać w czasie tej wyprawy.
Cieszyliśmy się więc jego informacją, że od
Kireńska po wpadnięciu Kirengi do Leny będziemy płynąć 12 km/h bez wiosłowania
i że dalej będzie jeszcze szybciej. Roman mówił, że nawet czasami będziemy mieć
prąd ok. 30 km/h. Fajnie było usłyszeć, że prąd będzie tak szybki, że prawie
nie trzeba będzie wiosłować. Najgorszym odcinkiem, w który najwięcej się
zmęczymy wiosłując, ma być odcinek Leny do Kireńska. Potem to nurt sam będzie
nas niósł?
Odnośnie temperatur w części za kołem
podbiegunowym Roman mówił, że będą takie same jak tu? Trochę nie chciałem dać
temu wiary, bowiem wielokrotnie już robiłem wyprawy w obszary podbiegunowe.
Na pytanie nasze o komunikacje mówił, że do Jakucka pływają statki a od Jakucka do Tiksi to kompletna dzicz. Dalej nic nie pływa?
Na pytanie nasze o komunikacje mówił, że do Jakucka pływają statki a od Jakucka do Tiksi to kompletna dzicz. Dalej nic nie pływa?
Roman mówił nam, że miasto Jakuck jest
położone trochę od brzegów Leny i żeby się do niego dostać trzeba w pewnym
momencie skręcić w lewo i płynąć w zgłębieniu przeciwnie do nurtu rzeki. Na
pytanie jednej osoby z grupy, skąd o tym on wiedział? Roman odpowiedział, że to
intuicja?
Odnośnie dopłynięcia do Tiksi Roman
powiedział nam, że musimy płynąć przez Morze Laptieva i że innej drogi nie ma.
Mówił też że w Tiksi będziemy prawdopodobnie aresztowani i zamknięci na trzy
dni. Radził nam mówić żołnierzom, że nie mamy pieniędzy. Będziemy dzięki temu
mieli darmowy powrót wojskowym samolotem?
Na pytanie nasze o niedźwiedzie Roman
odpowiedział, żeby się ich nie bać. Radził jednak na miejsce postoju wybierać
wyspy.
Roman mówił, że ludzie na rzece Lenie są
bardzo dobrzy i że w wioskach nie ma potrzeby obawiać się o kradzież. Śmiało
można zostawiać sprzęt na brzegu z przekonaniem, że nikt nie ukradnie?
Roman dał nam na dalszą drogę pięć numerów
telefonicznych, które mogą się nam przydać w wyprawie, do:1. Walentyny
Szymańskiej – przewodniczącej Poloni w Jakucku, 2. Konsulatu Polskiego w
Moskwie, 3. Wasiljewa Rusłana Wasilewicza – ministra turystyki w Jakucku, 4.
Albiny Michajłownej – szefowej miasta Jakuck, 5. Aleksandra i Haliny Starcew –
mieszkańców Tiksi.
Wieczór ten spędziliśmy przy ognisku.
Namiot nasz rozbiliśmy koło namiotów grupy turystycznej Romana Koperskiego.
Dnia tego wiosłowaliśmy ok. 7 godzin.
Wstaliśmy ok. godziny 10.00. Zjedliśmy
wspólne śniadanie i po pożegnaniu się z „turystami” Romana ruszyliśmy na wodę.
Trochę zdziwił mnie fakt, że Roman Koperski nie życzył nam powodzenia. Jako pierwszy
z grupy żegnającej nas schował się do swego namiotu.
Widoczność nadal była słaba od dymu tajgi,
tak więc nie mieliśmy ochoty na robienie zdjęć. Do tego muszka syberyjska
zaatakowała nas na dobre, więc nawet nie mieliśmy ochoty na jakikolwiek odpoczynek.
Mimo nałożonych na głowę moskiterii gryzła nas porządnie. Nie wiem jakim
sposobem potrafiła przedostać się przez bardzo gęstą siatkę moskiterii i gryźć
twarz. Widoczność nasza ograniczała się do kratek moskiterii, dymu i wielkiej
ilości brzęczącej muszki. Ważne było zakrycie każdej części ciała, bowiem w
najmniejsze szczeliny próbowały się wedrzeć spragnione krwi owady.
Wiosłowaliśmy bez żadnego odpoczynku dobrym
tempem przez 8 godzin. Potem stwierdziłem, że jesteśmy już zbyt wyczerpani, aby
wiosłować dalej. Walcząc z chmarami muszek rozbiliśmy namiot. W środku
wytłukliśmy te wstrętne krwiopijne owady i był wreszcie czas na odpoczynek.
Piotrek i Tomek liczyli ilość pogryzień na swoim ciele. Tomek na jednej nodze
miał ich ok. 50, Piotrek podobnie. Chłopaki jednak mówili, że moja twarz w tym
względzie jest najlepsza. Nie wiem, bo jej nie widzę, tylko czuję swędzenie i
opuchliznę. Za ściankami namiotu brzęczały wciąż czarne chmary małej muszki
syberyjskiej rządnej naszej krwi. Nie było żadnych innych owadów: komarów, gzów
czy czegoś podobnego.
Postanowiłem, że będziemy starać się
wypływać wczesnym rankiem, bowiem wtedy nie ma jeszcze muszki. Piotrek i Tomek
jak na razie radzą sobie bardzo dobrze i spisują się na medal.
[* Wszystko położenia geograficzne brałem z GPS typu Magellan Maridium
Platinum. Brałem je zawsze pod koniec dnia, będąc już w namiocie. Wskazują one
miejsca naszych noclegów w danym dniu.]
Wszystkie położenia geograficzne brałem z
GPS typu Magellan Maridium Platinum. Brałem je zawsze pod koniec dnia, będąc
już w namiocie. Wskazują one miejsca naszych noclegów w danym dniu.
Zbudziłem chłopaków o 6.00 nad ranem.
Szybko spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na wodę. Temperatura
powietrza rano była niska i być może to spowodowało, że nie było jeszcze
muszki. Bez chmar tej gryzącej „szarańczy” płynęło się fantastycznie. Przyroda
była niesamowita. Dźwięki różnych zwierząt wydobywały się z tajgi. Krajobraz
dziewiczy. Jedynym tylko mankamentem był wiszący nad nami smog, który zasłaniał
słońce i błękit nieba. Około godziny 12.30 zaatakowała nas syberyjska muszka.
Płynęliśmy jednak dalej walcząc z chmarami muszki, która starała się wejść do
każdej szczeliny w ubraniu, aby nasycić się naszą krwią. W końcu jednak muszka
tak gryzła, a my byliśmy dość zmęczeni od ciągłego wiosłowania, że
zdecydowałem, że rozbijamy namiot.
Płynęliśmy ok. 7 godzin. Postanowiłem, że
jeszcze wcześniej musimy wstawać, bowiem w rannych godzinach nie ma muszki.
Piotrek i Tomek radzą sobie dobrze. Czasami
muszę im coś mocnego powiedzieć, ale starają się być posłuszni. Jutro muszę ich
zbudzić bardzo wcześnie rano.
Budzik obudził mnie o godz. 3.00 nad ranem.
Było jeszcze całkowicie ciemno. Postanowiłem trochę poleżeć w śpiworze, bowiem
w takich ciemnościach ciężko byłoby składać rzeczy. O godz. 3.30 zaczęło powoli
świtać. Wstałem więc spakowałem swoje rzeczy. Zbudziłem Tomka i Piotrka.
Rozpaliłem ognisko i przygotowałem śniadanio-obiad.
Wypłynęliśmy o 5.30. Było trochę chłodno,
ale najważniejsze, że nie było jeszcze o tej godzinie syberyjskiej muszki.
Krajobraz podobnie, jak w poprzednich dniach przysłonięty przez dymy tajgi. Po
ok. 2 godzinach ciągłego wiosłowania przepłynęliśmy wieś Żigałowo. Była bardzo
duża. Płynęliśmy przez nią ok. 1 godziny. Po przekroczeniu tej wsi wpłynęliśmy
w trochę głębszą tajgę. Zniknęły hałasy i ślady ludzi, a coraz głośniej
rozbrzmiewały dźwięki tajgi. Do wsi Żigałowo bowiem począwszy od Kacziuga
ciągnie się droga samochodowa.
Tomek i Piotrek płyną jak do tej pory na
swoim kajaku świetnie. Na kajaku tym pływał wcześniej na wielu wyprawach
Szymon. Sprzęt ten jest trochę stary, ale zarazem posiada dobre właściwości
nautyczne. Dzięki kształtowi kajaka Tomek i Piotrek mogą wiosłować niezależnie
od siebie. Płyną wiec bardzo szybko, nie wkładając w wiosłowanie wiele wysiłku.
Natomiast ja na nowym kajaku, który jest trochę szeroki i nie posiada w związku
z tym wielu właściwości nautycznych płynę troszeczkę powoli. Do tego olbrzymia
ilość bagażu włożonego do niego sprawia, że w wiosłowanie muszę wkładać bardzo
dużo siły. Tym bardziej, że muszę trzymać tempo przewodnika.
Ok. godziny 10.00 zaatakowały nas
syberyjskie muszki. Było ich bardzo dużo. Wdzierały się i gryzły, mimo
moskiterii, nasze twarze, ręce i nogi. Syberyjskie muszki są tutaj największą
plagą . Miejscowi ludzi mówili nam, że jest ich w tym roku wyjątkowo dużo.
Sytuacja ta jest wynikiem pożarów, które panują w tajdze. Dlatego też większość
mieszkańców siedzi w domu i unika wychodzenia na podwórek.
W trakcie płynięcia spotkaliśmy paru
rybaków. Zapytali nas gdzie płyniemy. Odpowiedziałem, że do Tiksi. Jeden z nich
zaklął pod nosem „Kibieni matier” i powiedział nam, że płynięcie w takich
warunkach to męka i wariactwo, a nie odpoczynek.
Najgorsze jest to, że nie można w ogóle
odpocząć w czasie płynięcia, nie można jeść, czy też nawet załatwić swoich
potrzeb fizjologicznych.
Płynęliśmy dziś ok. 12,5 godzin.
W czasie rozbijania namiotu było tych
muszek tak dużo, że pomimo moskiterii zjadłem ich parę. Muszka syberyjska jest
absolutnym władcą tych terenów. Dziwi mnie, dlaczego nie ma komarów ani gzów.
Bez moskiterii nie wiem czy dałoby się w ogóle płynąć. Po tych prawie 13 godzinach
wiosłowania Tomek i Piotrek padli z nóg. Ok. godz. 22.30 rozpaliłem ognisko i
zrobiłem coś do jedzenia.
Zbudziłem chłopaków o 5.30. Rozpaliłem
ognisko i przygotowałem śniadanio-obiad. Chłopaki złożyli w tym czasie namiot i
w drogę.
Pierwsze 4 godziny płynęło się dobrze, bo
nie było muszki. Jednak o 11.30 pojawiły się znowu jej chmary. Panorama
podobnie, jak w poprzednich dniach zakryta była przez dymy tajgi i brzęczącą
wokół nas muszkę, która walczyła o każdą najmniejszą dawkę naszej krwi.
Zauważyłem, że Lena od wsi Żigałowo przybrała trochę inny charakter. Otóż stała
się w niektórych miejscach szersza i płynięcie na niej jest, jakby
przepływaniem z jednego jeziora na drugie. W jednej ze wsi, którą
przepływaliśmy, napotkani przez nas ludzie na brzegu zapraszali nas do siebie w
gościnę. Jednak odmówiliśmy, bowiem trochę się śpieszymy, a nie wiemy jeszcze
co nas czeka dalej na rzece. Celem naszej wyprawy jest przepłynięcie kajakami
całej Leny i w związku z tym nie możemy sobie pozwolić na razie, na jakikolwiek
postój. Ludzie Ci zapytali nas więc, czy mamy chleb, wędkę na ryby.
Odpowiedziałem im, że „Da”. Podziękowałem serdecznie za ich troskę.
W południe jednak zaczęło się robić bardzo
gorąco, muszka atakowała ciągle, a my czuliśmy już zmęczenie od ciągłego
wiosłowania. Zdecydowałem więc, że odpoczniemy.
Płynęliśmy dziś ok. 7 godzin.
Namiot rozbiliśmy w jakiejś wyludnionej
całkowicie wsi. Jest straszny upał. Pieczemy się w namiocie. Pot płynie z nas
strumieniami. Dokoła namiotu, a szczególnie przy wejściu słychać wciąż głośne
brzęczenie tysięcy maleńkich muszek próbujących wedrzeć się do namiotu. Dźwięk
ten przypomina jakby padanie deszczu.
Wstałem o 3.00 nad ranem. Było jeszcze
ciemno. Rozpaliłem ognisko i zbudziłem Tomka i Piotrka. Najważniejsze, że o tej
godzinie nie atakowała nas jeszcze muszka. Zrobiłem śniadanio-obiad i o 5.15
byliśmy już na wodzie.
Pierwsze godziny płynęło się bardzo fajnie
bez ataków krwiożerczych muszek. O 9.30 zdecydowałem, że zrobimy na brzegu 15
minutową przerwę bowiem nasze zbolałe kości i mięśnie domagały się
rozprostowania. Na brzegu jednak bardzo szybko zaatakowała nas muszka. Ciężko
było zjeść w spokoju batonika „sinikersa” i spokojnie załatwić potrzebę
fizjologiczną. Trzeba było cały czas ruszać się. Bardzo szybko podnosić dół
moskiterii, aby ugryźć „sinkersa” bez większej ilości muszek. Wodę i inne płyny
piło się nie zdejmując moskiterii. Muszka zmusza nas od początku wyprawy do
wypracowywania takich oryginalnych technik koegzystencji z nią. Zmusza do
bardzo szybkiego poruszania się człowieka. Po ok. 5 minutach przebywania na
brzegu uciekliśmy do naszych kajaków, aby dalej przebijać się przez dymy tajgi.
Oczywiście muszka ruszyła za nami. Płynęliśmy jeszcze przez ok. 4 godzin cały
czas gryzieni przez naszą „towarzyszkę”.
W południe upał był tak wielki, a my
zmęczeni wiosłowaniem i atakami muszki, że zdecydowałem, że czas odpocząć.
Namiot rozbiliśmy na brzegu w tajdze. Był straszny upał. Mimo, że byliśmy w
leciutkim cieniu pot lał się z nas strumieniami, kiedy odpoczywaliśmy w
namiocie. Szybko jednak zapadliśmy w sen. Po krótkiej drzemce obudziłem się i
zacząłem rozmyślać o naszej wyprawie.
Piotrek i Tomek są bardzo podłamani całą
dotychczasową sytuacją. Dymy, upały i miliony muszek, które kąsają nasze ciało.
Gdyby nie ubrania i moskiteria, to jestem pewny, że muszki te zagryzłyby
człowieka na śmierć. Kto chce doświadczyć przedsionków piekła , to niech
znajdzie się w płonącej tajdze z milionami muszek, które gotowe są wypić z
człowieka wszystkie krople krwi.
Zacząłem się modlić w intencji zmiany
pogody. Odmówiłem różaniec i stał się cud. Zaczęło grzmieć w górach i pojawił
się wiatr. Wkrótce wiatr zaczął przewiewać zalegające nad nami dymy i pojawił
się błękit nieba. Jak cudownym uczuciom, było ujrzenie błękitu nieba i poczucie
powiewu wiatru na swoim pogryzionym i spuchniętym ciele.
Z radością wielką popłynęliśmy dalej. Wiał
nam w twarz ciepły, przyjemny wiatr. Po paru minutach płynięcia znaleźliśmy
dobre miejsce na kąpiel. Chłopaki po raz pierwszy mieli możliwość wymycia się
od czasu wyruszenia z Polski. Jaki piękny jest świat bez syberyjskiej muszki!
Jednak pod wieczór wiatr ucichł i znowu
pojawiły się chmary muszki rządne naszej krwi. Boże jak chciałbym, aby wreszcie
liczba tych owadów wokół nas zmalała. Wszystkie trudy są niczym wobec niej. Jak
fajnie by było, żeby zaczęły padać teraz deszcze, przyszły burze, mrozy, albo
silne wiatry.
Piotrek i Tomek są całkowicie zrozpaczeni
całą sytuacją. W Ust-Kucie chcą już uciekać do domu, do Polski. Szkoda mi ich,
ale, co ja mogę poradzić. Mogę się tylko modlić o zmianę pogody!
Do Ust-Kuta mamy jeszcze ok. 160 km.
Płynęliśmy w dniu dzisiejszym ok. 10 godzin.
15
VI 2003 r. (56°20’47N, 106°02’22E, 306 npm)
Dzisiaj jest niedziela. Wstałem o godzinie
4.45 i obudziłem chłopaków. Potem ognisko, śniadanio-obiad, pakowanie się i w
drogę.
Do godziny 10.00 płynęło się fantastycznie,
bowiem nie było jeszcze muszki. Potem, jak co dzień przywitała nas armia
głodnych „koleżanek”. Jednak po raz pierwszy w tej wyprawie, od początku dnia,
aż prawie do końca widzieliśmy błękit nieba. Czasami tylko gdzieniegdzie na
horyzoncie pokazywały się pożary tajgi. Krajobraz w tych obszarach jest
doprawdy dziewiczy. Góry pokryte zielonym oceanem tajgi, błękit nieba i
kryształowa woda tworzą przepiękną scenerię. Gdyby nie te spragnione naszej
krwi tysiące muszek, to całą parą można by było radować się wyprawą. Niestety
muszka czyni z niej prawdziwą katorgę. Jesteśmy pokryci szczelnie ubraniem od
stóp aż po głowę a i tak wiele muszek wdziera się i gryzie nasze ciała. Nawet
tak prosta czynność, jak wyjście podczas postoju z namiotu, aby załatwić
potrzebę fizjologiczną jest nie lada wyczynem. Miejscowi ludzie mówią, że
szczególnie w tym roku syberyjska muszka jest prawdziwą plagą. Plagą, którą
wywołały samoczynne i spowodowane przez ludzi pożary tajgi. To one wygnały ją z
jej naturalnego środowiska - ściółki leśnej w tajdze.
Ok. godz. 12.00 upał był tak wielki, że
zatrzymaliśmy się na odpoczynek, aby odsapnąć na chwilę od wiosłowania i ataków
muszki. Jednak słońce tak przypiekało, że nieźle smażyliśmy się w namiocie.
Po południu zaczął wiać leciutki wiaterek z
północy. Ruszyliśmy więc dalej na wodę. Zdjąłem moskiterię z twarzy, gdyż nie
było zbyt wiele muszek wokół mnie i położyłem ją przed sobą w kajaku. Raptownie
powiał silny szkwał, który wrzucił moskiterie do wody. Bardzo szybko zaczęła
tonąć. Próbowałem ją chwycić jeszcze wiosłem. Niestety, moskiteria pogrążyła
się w odmętach Leny. Miałem świadomość, że poruszanie się bez niej w tych
warunkach jest sprawą bardzo trudną i bolesną. Na szczęście prąd rzeki nie był
w tym miejscu zbyt szybki, a woda miała może głębokość ok. 3 m. Jednak nikt z
nas nie potrafił zlokalizować dokładnego miejsca zatonięcia moskiterii. Ponadto
z kajaka nie było widać dna rzeki. Postanowiłem na „chybił - trafił” nurkować i
szukać ją pod wodą. Bardzo cieszyłem się teraz z faktu, że wziąłem na tę
wyprawę maskę do nurkowania, bowiem miałem wątpliwości w domu, czy ją brać.
Teraz tylko dzięki niej miałem jakieś szanse dostrzeżenia zguby. Nurkowałem
wielokrotnie przeczesując dno Leny. Niestety bezskutecznie. W końcu bezradny
nurkując kolejny raz, przypomniałem sobie, że patronem od rzeczy zagubionych
jest Święty Antoni. Do niego zwróciłem się w myślach o pomoc. Wszyscy
wiedzieliśmy, że szanse znalezienia moskiterii nie były zbyt duże. Jednak po 10
minutach nurkowania Św. Antoni sprawił, że ujrzałem zgubę pod wodą. Był to dla
mnie najwspanialszy widok dnia dzisiejszego.
Płynęliśmy jeszcze kawałek. Namiot
rozbiliśmy ok. 2 km za wsią Bojarsk. Potem tradycyjny ceremoniał wojenny
szybkiego wejścia do namiotu z jak najmniejszą ilością muszki na sobie.
Następnie wspólne wybijanie muszki w namiocie, której i tak nie da się wybić do
końca. Potem, jak co dzień, Msza Św. Jedzenie i spanie. Budzik nastawiłem na
3.30 rano.
Do Ust-Kuta już tylko ok. 100 km. Z
informacji uzyskanych od ludzi wynika, że długość Leny od Kacziuga do Ust-Kuta
wynosi ok. 500 km. Wierzę, że Dobry Bóg czuwa nad nami i wysłucha naszych
modlitw o zmniejszenie tych chmar muszek nad naszymi głowami.
Płynęliśmy dziś ok. 9 godz.
16
VI 2003 r.
Wypłynęliśmy o godz. 5.30. Dzisiaj nawet
mimo porannej godziny bardzo wcześnie zaatakowała nas muszka. Było to
spowodowane tym, że znowu zaczęliśmy wchodzić w jakieś centrum pożaru. Bardzo
dużo dymu i roje muszki wokół nas, gryzącej co się da i gdzie się da. W tym
dymie minęliśmy jakąś wioskę. Spotkaliśmy w niej strażaków, którzy wyruszali na
motorówce, aby gasić pożar. Zapytali nas gdzie płyniemy i czy mamy chleb. Do
brzegów wioski wracał też jakiś dziadek. Prawdopodobnie płynął z połowu ryb.
Chciał się podzielić z nami swoimi rybnymi zdobyczami. Ludzie na Syberii są
niesamowici. Są bardzo wrażliwi na drugiego człowieka. Są zawsze gotowi pomagać
drugiemu człowiekowi w potrzebie. To jest coś czego najbardziej doświadczyć
można tylko na Syberii. Od tych ludzi można się tylko uczyć otwartości na
drugiego człowieka.
Ok. 15 km za tą wioską zobaczyliśmy parę
namiotów rozbitych na prawym brzegu Leny. Jakiś człowiek stojący na brzegu
machnął w naszym kierunku ręką zapraszając nas tym gestem do siebie.
Przybiliśmy więc do brzegu. Przywitało nas ośmiu ludzi. Byli bardzo zdziwieni
widokiem kajaków w tym zadymionym miejscu. Byli strażakami. Dziewięć dni temu,
przybyli tu helikopterem, aby gasić tajgę. Po przywitaniu poczęstowałem ich
cukierkami. Zaprosili nas na „czaj” i opowiadali o swojej pracy. Chmary muszek
kąsały nasze twarze. Wszyscy strażacy pochodzili z miejscowości Żelaznodarożna.
Głównym ich sprzętem gaśniczym były piły do cięcia drewna, łopaty i niewielkie
gaśnice wody, w kształcie plecaka ok. 30 1. Mówili, że każdego dnia muszą oni
wychodzić ok. 20 km w tajgę i walczyć z pożarem. Warunki w jakich muszą
pracować są katorżnicze. Ciągłe chmary muszki, żar płomieni palących się setek
drzew i gęsty dym. Do tego żywność już się im kończy, a helikopter nie wiedzą
kiedy przyleci z zaopatrzeniem. Muszą więc sami sobie radzić, łapiąc rybę, aby
przetrwać. Zarabiają grosze. Dowódca w przeliczeniu rubli na dolary dostaje ok.
80$ miesięcznie, zaś reszta strażaków ok. 50$ miesięcznie. Trudno za takie
zarobki żyć normalnie w Rosji. Strażacy Ci wywarli na nas ogromne wrażenie. Są
naprawdę przykładami hartu ducha ludzkiego i ciała. Pożegnaliśmy się z nimi ok.
12.00 godz. i popłynęliśmy dalej.
Po ok. 20 km od miejsca biwakowania
strażaków pogoda się poprawiła. Dymy zniknęły i zaświeciło nad głowami naszymi
słońce. Muszka nie gryzła już tak intensywnie, jak w gęstych dymach.
Wiosłowaliśmy w sumie ok. 10 godz. Jesteśmy
już ok. 15 km przed Ust-Kutem.
17
VI 2003 r. (56°46’45N, 105°44’57E, 259 npm)*
[* To położenie geograficzne wziąłem z GPS w porcie w Ust-Kucie.]
Wstaliśmy celowo trochę później, bo o godz.
9.00, ale już o 10.00 zaczęliśmy wiosłować. Po ok. 2 godzinach płynięcia
powitały nas dźwigi portowe Ust-Kuta. Nasz największy wróg - syberyjska muszka,
im bliżej zbliżaliśmy się do miasta powoli kapitulował.
Byłem w Ust-Kucie już dwa razy przejazdem,
cztery i dwa lata temu. Wtedy miasto to wydawało mi się dziurą na końcu świata.
Teraz zaś po doświadczeniach prawie 500 km płonącej tajgi, wpływałem do tego
miasta z odczuciem, jakbym zbliżał się do centrum wielkiej cywilizacji. Jak
szybko może zmienić się punkt spojrzenia człowieka na tą samą rzeczywistość!
Zatrzymaliśmy się na brzegu, w porcie
pasażerskim, z którego wypływają promy aż do Jakucka, oddalonego stąd prawie
2000 km. Na powitanie nas wyszli przypadkowo, jacyś dwaj ludzie bardzo dobrze
ubrani jak na syberyjskich mieszkańców. Zapytali nas skąd i dokąd płyniemy.
Odpowiedziałem więc, że z „dieriewni” Kacziuga do Tiksi. Opowiedziałem im
trochę o dotychczasowej naszej podróży, o pożarach i chmarach muszek. Jeden z
nich zaoferował nam pomoc w zakupach w Ust-Kucie, bowiem wspomniałem mu o celu
naszego zatrzymania się w tym mieście. Wziąłem więc z sobą Tomka, a Piotrka
zostawiłem przy brzegu, aby pilnował naszych kajaków i ruszyliśmy na zakupy.
Przy budynku dworca promowego była apteka. Przewodnik nasz poprosił abyśmy na
niego chwilę poczekali, sam zaś wstąpił do apteki i kupił nam, jakiś dezodorant
przeciw różnym insektom. Następnie zapytał nas, czy chcemy przetelefonować do
Polski. Odpowiedziałem, że „Da”. Zaprowadził nas do jakiegoś dużego budynku do
biura. Wejścia do biura pilnowała jakaś sekretarka, która bardzo grzecznie
przywitała naszego przewodnika. Szybko zrozumieliśmy, że nasz przewodnik okazał
się dyrektorem, jakiejś dużej firmy. Dał nam swoją wizytówkę. Firma jego
nazywała się „Eliektroswiaz” a on sam Gultjaiew Anatoli Dmitriewicz. Dyrektor
Anatol dał nam w swoim biurze telefon, abyśmy mogli przetelefonować do Polski i
udostępnił internet, z którego wysłałem parę e-maili. Następnie ruszyliśmy na zakupy.
Dyrektor Anatol prowadzał nas po różnych spożywczych sklepach, gdzie kupowałem
produkty na dalszą podróż. Przewodnik nasz był na tyle miły, że telefonował
nawet z swego telefonu komórkowego do dyrektora portu w Kireńsku w celu
dowiedzenia się czy jest na tamtych terenach muszka i czy mogą nas tam ugościć,
jak przypłyniemy. Niestety nikt nie odbierał telefonu w Kireńsku. Ludzie na
Syberii są niesamowici. Kiedy przynieśliśmy zakupy na brzeg Leny dyrektor
Anatol dał swój telefon komórkowy Piotrkowi, aby mógł przetelefonować do
swojego domu. Wypiliśmy wspólnie z dyrektorem Anatolem przy kajakach po dwa
piwa i wyruszyliśmy na dalszy etap naszej wyprawy.
Ust-Kut jest obecnie ok. 60 tysięcznym
miastem. Jest jednym z największych miast na arterii Leny. Pełni ono bardzo
ważną funkcję transportową, bowiem przez nie przebiega linia kolejowa BAM. W
Ust-Kucie jest też jedyny stały most przez rzekę Lenę. W górnym biegu Leny od
Kacziuga są też budowane mosty, ale są to zwykle mosty sezonowe i
rozmontowywane na okres zimowy. Odnośnie zaś dolnego odcinka rzeki od Ust-Kuta,
to nie ma już dalej na Lenie żadnych mostów.
Wypływaliśmy z Ust-Kuta bardzo długo.
Mijaliśmy po drodze wiele statków zakotwiczonych przy brzegach Leny. Szczególne
wrażenie robią złomowiska statków. Rdzewiejące statki stoją czasami jedne na
drugich. Widok ten jest bardzo ciekawy. Od tej pory musieliśmy też uważać, aby
nie zderzyć się z jakimś pływającym po Lenie statkiem. Pływa ich bowiem po
Lenie na tym odcinku dość dużo.
Lena w tym roku w okolicach Ust-Kuta jest
bardzo płytka. Kiedy byłem tu ostatni raz dwa lata temu, to rzeka była co
najmniej dwa razy szersza niż aktualnie. Prąd rzeki jak na razie jest dobry.
Wpadłem dzisiaj na pomysł, aby młodym
traperom wyznaczyć dyżury kuchenne. Niech się chłopaki uczą. Jak warunki
wyprawy będą nadal ciężkie, to będę gotował ja. Jeśli zaś nie, to niech oni
biorą się do roboty.
Wiosłowaliśmy dziś w sumie ok. 7 godzin.
18
VI 2003 r.
Wypłynęliśmy ok. 9.30 godz. Temperatura
powietrza bardzo się obniżyła, niebo się zachmurzyło i zaczął wiać wiatr z
północy. Chmury na niebie szybko wędrowały. Parę razy padał nawet przelotny
deszcz. Dość ciężko płynęło się pod wiatr, ale to co najważniejsze, nie było
muszki. Jak cudowny był świat bez muszki!
Na odcinku Leny Ust-Kut - Kireńsk jest
ogromny ruch statków różnego typu, począwszy od pasażerskich do towarowych.
Szczególne utrudnienie na tym odcinku mają w nawigacji długie statki towarowe,
z powodu bardzo niskiego stanu wody w tym roku. Pełne zdumienie zbudził we mnie
widok manewrów ok. 50 metrowych statków i mniejszych holujących dodatkowo
jakieś kontenery, które pokonywały zakręty rzeki o szerokości ok. 20 metrów.
Sternicy tych statków musieli być mistrzami nawigacji rzecznej. Miłą
niespodzianką był dla nas fakt, że kapitanowie prawie wszystkich mijających nas
statków witali nas. Najczęściej dawali ze statku parę dźwięków, witali także
czasami poprzez mikrofony, jak i również machali na powitanie rękoma z
nawigacyjnych kabin. Stanowiliśmy chyba dla okolicznych ludzi nie typowy widok
w naszym sprzęcie pływającym.
Odnośnie dyżuru kuchennego Tomka, to wypadł
na medal. Płynęliśmy dziś ok. 11 godz.
19
VI 2003 r.
Wstaliśmy ok. 9 godz. Słońce porządnie już
zaczęło przypiekać. W dniu dzisiejszym dyżur kuchenny przypadł na Piotrka.
Wszystko szło mu bardzo dobrze do momentu w którym spróbowaliśmy zupki
chińskiej. Smak tej zupki był jakiś dziwny. Szybko okazało się, że została ona
zalana ciepłą, a nie gotującą się wodą. Wodę do picia braliśmy najczęściej
bezpośrednio z rzeki. Ważne więc było jej wygotowanie, zwłaszcza, kiedy
zachodziła obawa, że może być brudna z powodu nie wielkiej odległości od
miasta, czy też dużej komunikacji statkami, które mogą wylewać do niej
przypadkowo ,czy też nie, wiele zanieczyszczeń. Wypadało jednak darować
Piotrkowi te pierwsze jego kulinarne poczynania, a całe zdarzenie potraktować
jako znak, że będzie jeszcze z niego dobry kucharz. W sumie jednak zupa nie
była najgorsza, zawsze to było jakieś urozmaicenie w smaku.
Rzeka Lena od Ust-Kuta zmieniła swój
charakter. Stała się z cichej, spokojnej rzeczki bardzo uczęszczanym przez
statki szlakiem nawigacyjnym. W krajobrazie rzeki pojawiają się teraz dość
często, na tle przepięknych odcieni zieleni tajgi i wzgórz, przeróżne statki.
Lena stała się także bardzo kręta. Spowodowane to jest pewnie rzeźbą
geograficzną tych terenów. Na odcinku od Ust-Kuta do Kireńska nie wpada do Leny
żadna większa rzeka. Jeśli chodzi o prąd rzeki, to nie wydaje się on szybki,
ani mały. Jest on chyba taki sam, jak na odcinku z Kacziuga do Ust-Kuta. Być
może jest to spowodowane dość niskim poziomem wody w rzece w tym roku.
Płynęliśmy ok. 9,5 godz. Biwakujemy
prawdopodobnie parę kilometrów za wsią Markowo.
20
VI 2003 r.
W dniu dzisiejszym od rana wiał bardzo
silny północny wiatr. Bardzo ciężko było płynąć do przodu. Szczególnie duży
wysiłek związany z pokonywaniem oporu wiatru odczuwałem w moim kajaku, gdyż nie
ma on dobrych właściwości nautycznych. Jest troszeczkę za krótki (4, 85 m) i
zbyt szeroki (87 cm), jak na jedną osobę. Starszy kajak na którym płynęli Tomek
i Piotrek ma o wiele lepsze właściwości nautyczne. Nie muszą więc się męczyć
tak mocno, jak ja.
Pod wieczór dopłynęliśmy do wsi Makarovo.
We wsi chcieliśmy się zatrzymać na chwilkę, aby nabrać wody (bowiem po drodze
nie było strumieni, które wpadałyby do Leny) i kupić chleb oraz inne produkty.
Woda od Ust-Kuta jest w Lenie bardzo brudna. Wcześniej od Kacziuga do Ust-Kuta
była czysta.
Po wylądowaniu na brzegu we wsi Makarovo
przyjechał do nas jakiś ruski samochód typy „gruzawik”. Wyszło z niego nas
przywitać dwóch chłopaków. Powiedziałem im w skrócie o naszej podróży i celu
zapłynięcia do ich wioski. Zaproponowali mi pomóc. Wsiedliśmy do starego już
„gruzawika” i pojechaliśmy szukać jakiegoś otwartego w tych godzinach
wieczornych sklepu, aby kupić chleb i inne produkty. Tomek i Piotrek zostali,
by pilnować kajaki. Po zakupie produktów spożywczych „gruzawiki” zawieźli mnie
do jakiegoś źródła bardzo dobrej wody, które było oddalone jakieś 10 km od
wioski. W trakcie rozmowy w samochodzie dowiedziałem się, że obaj „gruzawiki”
mają na imię „Aleksi”. Zarabiają oni na życie wożąc drzewo z lasu swoim
samochodem.
Kiedy wróciłem z zakupami na plażę, koło
naszych kajaków stało dużo gapiów, którzy albo się przypatrywali, albo
rozmawiali z Tomkiem i Piotrkiem. Wypiłem z „gruzawikami” Aleksami w ramach
wdzięczności za ich pomoc po „kielichu”. Na plaży poznałem jeszcze następnego
Aleksiego i jego żonę Niwę. Ten Aleksi był bardzo ciekawym człowiekiem. Służył
on 7 miesięcy w Czeczeni, gdzie musiał walczyć. Opowiadał trochę o sobie i
swoim życiu. Mówił, że ośmiu chłopaków z jego wioski zginęło w Czeczeni. Na
dalszą drogę on i jego żona dali nam mleko i jakiś specjalnie przez nich
robiony podpiwek dobry na ugaszenie pragnienia. Po serdecznym pożegnaniu
popłynęliśmy dalej.
Ludzie na Syberii są niesamowici.
Płynęliśmy dziś ok. 8 godzin.
21
VI 2003 r. (57°39’36N, 108°02’17E, 249 npm)
Wypłynęliśmy o godz. 10.00. Zauważyliśmy,
że prąd rzeki jest coraz słabszy. Ma się nawet odczucie, że go w ogóle nie ma.
Rzeka jest w tych okolicach bardzo kręta. Raz się płynie na północ, a za chwilę
wraca się na południe i tak wkoło. Krajobraz niczym szczególnym nie zaskakuje.
Płynie się bardzo monotonnie.
Namiot rozbiliśmy późnym wieczorem naprzeciwko
jakiejś wsi, która jest położona na prawym brzegu Leny. Do Kireńska mamy ok. 25
km. Płynęliśmy dziś ok. 9 godz.
22
VI 2003 r. (57°54’02N, 108°25’38E, 247 npm)
Wstałem ok. godz. 9.00. Kiedy wyszedłem z
namiotu, aby się zamoczyć w Lenie na przebudzenie dostrzegłem zbliżającą się
motorówkę z trzema chłopakami. Wysiedli na brzeg z motorówki i po przywitaniu
zapytali mnie, czy nie wiedziałem, gdzieś w okolicy jakiegoś „zwiera”-
zwierzęcia do upolowania. Chłopcy jechali bowiem na polowanie. Zaczęliśmy
rozmawiać. Gdy się dowiedzieli, że nie mamy chleba na śniadanie wyjęli ze
swojej łodzi dwa bochenki. Nie chcieli za nie pieniędzy. Poczęstowaliśmy ich
śniadaniem. Oni zaś odwzajemnili się flaszką wódki, którą wspólnie szybko
wypiliśmy. Dali mi również postrzelać z ich zabytkowej broni, którą wzięli na
swoje łowy. Wymieniliśmy się adresami i serdecznie pożegnaliśmy.
Do Kireńska płynęliśmy z miejsca naszego
biwakowania jeszcze ok. 3,5 godz. Zrobiliśmy tam zakupy na dalszą drogę. Kiedy
niosłem zakupy z Piotrkiem do kajaków dostrzegłem w oddali pływającą koło
naszych „bajdarków” znajomą motorówkę. Byłem ciekawy, czemu chłopcy tak szybko
wrócili z polowania. Wkrótce bez słów zrozumiałem ich nagły powrót z łowów. Dwaj
młodzi myśliwi spali twardo na dnie motorówki w zamroczeniu alkoholowym. Trzeci
zaś myśliwy, który pewnie nie pił, tak dużo jak tamci, bowiem musiał kierować
łodzią, był trzeźwy. Dał nam na dalszą drogę jeszcze więcej bochenków chleba i
wiele innych produktów spożywczych. Eskortował nas również, abyśmy bezpiecznie
przepłynęli przez jego miasto, które w jego opinii było niebezpiecznej (?).
Niesamowici są ludzie na Syberii.
W Kireńsku wpada do Leny rzeka Kirenga. Z
informacji uzyskanych wcześniej od Romana Koperskiego wiedzieliśmy, że dopiero
teraz zacznie się porządny prąd rzeki. Cieszyliśmy się przed czasem z myśli, że
nie będziemy już musieli silnie wiosłować, a prąd rzeki będzie nas niósł 12
km/h. Byliśmy też bardzo ciekawi na ile informacja ta jest prawdziwa. Niestety
bardzo szybko okazała się kłamstwem. Prąd 12 km/h mieliśmy tylko na odcinku ok.
4 km po wpadnięciu Kirengi. Dalej zaś znowu trzeba było silnie wiosłować, jak
to robiliśmy dotychczas. Szczególnie na długich prostych. Prąd rzeki w niektórych
miejscach trochę przyśpieszał, w niektórych był bardzo wolny. Częściej jednak
był wolny. Wiosłować i tak trzeba było, jak wcześniej - żadnej zmiany.
Po południu złapał nas deszcz. Dużo niskich
chmur wędrowało z kierunku południowego. Płynęliśmy ok. 8 godz.
23
VI 2003 r.
Wypłynęliśmy o godz. 10.00. Niebo było
bardzo zachmurzone. Mieliśmy więc bardzo dużo przelotnych opadów.
Przed wsią Pietropawłoskoje podpłynęła do
mnie motorówka. Piotrek i Tomek w tym czasie znajdowali się jakieś 400 m przede
mną. W motorówce było dwóch mężczyzn. Widać, że byli ciekawi, kto płynie w
takim niespotykanym w ich regionach sprzęcie wodnym. Na początek wyjęli więc
wódkę i poczęstowali „kielichem”. Po tradycyjnym rosyjskim obrzędzie zawarcia
przyjaźni rozmawialiśmy na różne tematy. Jeden z nich był z pochodzenia
Polakiem nazywał się Jankowski. Po tym jak dowiedział się, że płyniemy kajakami
aż do Tiksi wręczył mi w prezencie, na dalszą drogę, bardzo dobry nóż, który
samodzielnie wykonał. Nóż był bardzo ładny, z bardzo dobrej stali i widać było,
że jest solidnie wykonany. Głupio mi było go przyjąć nie odwdzięczając się
czymś w zamian. Nie wiedziałem co mu dać. Przypomniałem sobie, że mam dwie
zimowe czapki. Wyjąłem więc jedną i wręczyłem mu w prezencie. Nie chciał jej
przyjąć tłumacząc, że za kołem podbiegunowym będzie mi ona bardzo potrzebna.
Przekonałem go jednak, że mam jeszcze jedną czapkę, która całkowicie mi
wystarczy na zimne klimaty. Niesamowici są ludzie na Syberii. Po pożegnaniu się
z nimi popłynąłem dalej. Wkrótce jednak podpłynęła do mnie inna motorówka. Byli
to strażnicy rybni, którzy kontrolują na rzece rybaków i ich połowy.
Porozmawialiśmy chwilkę, wypiliśmy po „kielichu” i serdecznie się pożegnaliśmy.
Niesamowici są Ci ludzie na Syberii.
Po południu deszcz padał już przez cały
czas. Mimo to płynęliśmy do 22.00 godz. Po rozbiciu namiotu: Msza Św. jak
codziennie i spanie.
Płynęliśmy dzisiaj ok. 9 godzin.
24
VI 2003 r. (58°34’33N, 109°56’14E, 221 npm)
Ranek mieliśmy pochmurny i wilgotny. Ciężko
było rozpalić ognisko. Wypłynęliśmy ok. godz. 10.00. Niebo trochę się
przejaśniło. Podziwialiśmy więc przepiękne krajobrazy brzegów Leny mieniące się
tysiącami barw odcieni zieleni tajgi. Wyłaniające się naszym oczom widoki były
prześliczne, ale i tak nasze ręce nieustannie machały wiosłami. Pod wieczór
zmoczył nas deszcz.
Płynęliśmy ok. 9 godz. Wchodzimy już na
dobre w rytm wyprawy. Apetyty wilcze. Żołądki oswojone z niehigienicznym i
nieczęstym pokarmem. Ciało oswojone z potem i brudem. Mięśnie oswojone z
wysiłkiem i bólem. Dłonie oswojone ze spaloną, popękaną i krwawiącą skórą.
Syberia nie rozpieszcza. Tu za romantyzm przygody płaci się dużą cenę.
Tempo wyprawy jest, jak na razie dobre.
25
VI 2003 r.
W dniu dzisiejszym wiał prawie przez cały
czas dość silny północny wiatr. Na moim kajaku płynęło się piekielnie. Wiatr
wiał najczęściej w twarz. Zastanawiałem się dlaczego jest mi tak ciężko nadążyć
w moim kajaku za Tomkiem i Piotrkiem. Doszedłem do wniosku, że jest to
spowodowane wieloma czynnikami.
Po pierwsze budową kajaka, którym płynę.
Nie posiada on dobrych właściwości nautycznych. Jest za krótki i zbyt szeroki
na jednego człowieka. Kajak ten zacząłem pogardliwie nazywać „pontonem”. Zaletą
mego „pontonu” jest to, że jest bardzo stabilny, a przez co bezpieczny. Bardzo
ciężko byłoby go wywrócić do góry dnem. Za to, aby móc się nim poruszać do
przodu przy dzisiejszej wietrznej pogodzie, to bicepsy trzeba mieć grubo
powyżej 40 cm.
Po drugie kajak mój jest porządnie
obładowany. Prawie cały ekwipunek naszej wyprawy znajduje się w nim, przez co
jest ciężki.
Po trzecie moje wiosło jest drewniane z
prostymi piórkami i do tego dość ciężkie. Jednak wiosłując tylko takim wiosłem
mogłem poruszać się do przodu dobrym tempem. Gdybym zamienił się z chłopakami
wiem, że bardzo szybko zostałbym daleko w tyle i nie byłoby mowy o trzymaniu
jakiegoś dobrego tempa wyprawy. W czasie płynięcia zamieniłem się nawet na
chwilę z chłopakami na wiosła dla sprawdzenia ich zalet. Tomka wiosło po zamianie
było w moich rękach jak zabawka dla dziecka, a Piotrka, które jest najlżejsze i
najkrótsze ze wszystkich, jak maskotka dla niemowląt. Wiosła ich jednak mają
zaletę, że piórka są ustawione pod kontami, przez co nie muszą pchać wiatru.
Chłopaki zrewanżowali się mi nazywając moje wiosło „łopatą”.
Po czwarte wiatr, ten nie jest dobry dla
mojego kajaka. Gdyby wywoływał on duże fale, to pewnie lepiej bym się poruszał
do przodu, chowając się w dolinach fal od wiatru, i serfując z wierzchołków
fal. Niestety wiatr ten wiał tak, że nie wywoływał, jakichś szczególnych fal.
Po południu do mojego kajaka podpłynęła
motorówka. Było w niej dwóch mężczyzn. Przywitali mnie, po czym zapytali skąd
płynę i dokąd. Następnie zaprosili do swojej chatki traperskiej w gościnę.
Mówili, że jest ona oddalona z stąd jakieś 25 km w dół rzeki, niedaleko wsi
Czastych. Podziękowałem im za zaproszenie i popłynąłem do przodu. Oni zaś
popłynęli w górę rzeki, aby „rybaczit”- łowić ryby.
Wieczorem kiedy zbliżaliśmy się do wioski
Czastych zjawili się na motorówce dwaj rybacy, którzy mnie wcześniej zapraszali
na gościnę do ich domu. Nie było teraz wyboru, głupio by było im odmówić, tym
bardziej, że i tak robiło się już ciemno. Popłynęliśmy więc do ich traperskiej
chatki. Gospodarze szybko okazali się wspaniałymi ludźmi. Jeden z nich miał na
imię Witia (ok. 60 lat), drugi zaś Władimir (ok. 50 lat). Witia mieszka
samotnie w tajdze już od 30 lat. Władimir zaś jest jego kuzynem. Na stałe
mieszka w Kireńsku. Aktualnie zaś przyjechał do Witi, aby wspólnie z krewnym
połapać ryby i polować. Na początku gospodarze poczęstowali nas wieloma
gatunkami surowej ryby. Potem przygotowali „banię”. Witia opowiadał nam dużo o
życiu w tajdze i o różnych przygodach, które tutaj przeżył. Przy czym opowiadał
to w sposób bardzo humorystyczny. Władimir zaś to człowiek dusza. Widać było,
jak z całego serca chciał nas ugościć. Mówił, że jego pradziad był Polakiem.
Nazywał się Kuczyński.
Czuło się, że dla tych ludzi najważniejszy
jest drugi człowiek i ,że tu na Syberi wciąż aktualne jest przysłowie „Gość w
domu - Bóg w domu”. Surowa Syberia uczy ogromnej wrażliwości na drugiego
człowieka.
Witia krytykował życie w mieście, gdzie
człowiek staje się zamknięty. Opowiadał, że kiedyś pojechał do Moskwy i bardzo
się zdziwił, że w bloku u swego kuzyna sąsiedzi się nie znają. Kupił więc dużo
wódki i zaprosił wszystkich sąsiadów do siebie. Podsumował, że właśnie tacy są
Sybiracy.
Pierwszy raz od początku wyprawy spaliśmy
pod dachem. Co prawda chatka traperska składała się wyłącznie z jednego pokoju,
ale jakoś się w niej pomieściliśmy.
W dniu dzisiejszym płynęliśmy ok. 9 godz.
26
VI 2003 r. (58°54’56N, 111°16’51E, 195 npm)
Rano pożegnaliśmy się serdecznie z Witią i
Władimirem i popłynęliśmy dalej z nurtem Leny. Oni zaś motorówką wybrali się,
aby wybrać rybę z sieci. Po ok. 25 minutach usłyszeliśmy warkot motorówki za
naszymi plecami. To Witia i Władimir płynęli do nas, aby podarować nam na
dalszą drogę dopiero co złapanego dużego szczupak. Niesamowici są ludzie na
Syberii.
Na najbliższym postoju szybko
wypatroszyliśmy i ze smakiem zjedliśmy tego szczupaka. Apetyty bowiem mamy jak
głodne wilki, gotowe pożreć wszystko.
W dniu dzisiejszym przywitały nas na rzece
przepiękne spadające pionowo do wody skalne klify. Jak do tej pory, to nie
widzieliśmy piękniejszych na Lenie. Były naprawdę fantastyczne. Wysokość i
kształt ich zapierały dech w piersiach. Do tego były położone w dzikim
relatywnie regionie na rzece. Przez cały dzień bowiem nie widzieliśmy ani jednej
wioski, ani jednej motorówki. Tylko parę razy - trzy albo cztery - minęły nas
na rzece płynące statki.
Mimo, że pogoda była słoneczna wiał
północny wiatr. W związku z tym dość ciężko mi osobiście się wiosłowało. Tym
bardziej, że moje ręce były w fatalnej kondycji. Skóra na dłoniach jest spalona
od słońca i częstego kontaktu z żarem ognisk. Do tego popękana z krwawiącymi
dużymi ranami. Na dodatek mam jeszcze jakieś problemy z czuciem w końcówkach
palców prawej ręki. Cały czas mam je zdrętwiałe i słabo czuję. Pewnie to jakiś
problem związany z nerwami w tej część ciała. Mimo jednak tych bólów twardo się
płynie do przodu.
Wiosłowaliśmy dziś ok. 9 godz.
27
VI 2003 r. (59°13’06N, 111°56’57E, 188 npm)
Dzień dzisiejszy był bardzo upalny. Słońce
od rana do wieczora porządnie nas przypiekało.
W trakcie płynięcia w rannych jeszcze
godzinach zatrzymaliśmy się na chwilę przy jakimś zakotwiczonym w tajdze
statku. Ludzie znajdujący się na pokładzie zapraszali nas na „czaj”.
Odmówiliśmy im tłumacząc się, że „niet wrierni” - nie mamy czasu. Uwagę naszą
jednak skupił znajdujący się na pokładzie mały niedźwiadek. Ludzie mówili, że
znaleźli go w lesie. Prawdopodobnie ktoś zabił jego matkę, a on sam uciekł.
Niedźwiadek nie miałby żadnych szans na samotne przetrwanie w tajdze. Miał dużo
szczęścia, że dobrzy ludzie znaleźli go przypadkowo w lesie. Piotrek zrobił
niedźwiadkowi dużo zdjęć.
Po południu podpłynęła do nas motorówka.
Był w niej jakiś mężczyzna ze swoim synem. Przyjechali w te regiony Leny, aby
połapać rybę. Sami mieszkali w jakieś wiosce odległej stąd ponad 100 km.
Porozmawialiśmy krótko na wodzie. Dowiedzieliśmy się od nich, że nie daleko
stąd, w dole rzeki jest źródełko z leczniczą wodą. Na dalszą drogę dali nam
trochę ryby nie dawno złapanej.
Wieczorem przybiliśmy do tego leczniczego
źródełka. Woda płynęła ze skały, jednak jej zapach przypominał odór zgniłych
jaj, więc każdemu z nas szybko odechciało się ją pić.
Płynęliśmy dziś ok. 9 godz.
28
VI 2003 r. (59°39’53N, 112°47’36E, 175 npm)
Zbudziłem dziś Piotrka i Tomka trochę
wcześniej. Powodem tego była chęć dotarcia w dniu dzisiejszym do wsi Vitim, w
której zamierzaliśmy zrobić zakupy na dalszą drogę. Drugim nieoczekiwanym
powodem była muszka, który zaatakowała mnie wściekle po wyjściu z namiotu, aby
rozpalić ognisko. Szybko więc należało działać.
W trakcie płynięcia przypadkowo spotkaliśmy
wczorajszego znajomego z synem. Znowu dali nam dużo ryby. Ludzie na Syberii są
niesamowici. Dotarliśmy do Vitima w godzinach popołudniowych. Tam wydarzył się
nam pewien incydent. Otóż po zakupach zapoznaliśmy się na plaży z miejscowymi
ludźmi. Porozmawialiśmy trochę na różne tematy. Jedna kobieta dała nam na
dalszą drogę pierożki, które sama zrobiła. Tomek zaś przez nieuwagę włożył do
mojego kajaka ręcznik plażowy tych ludzi. Dopiero po ok. 3 km zauważyłem go
leżącego w kajaku. Było mi trochę głupio z tego powodu, bowiem ktoś mógłby
pomyśleć, że go celowo ukradliśmy. Wiedziałem, że trzeba go jakoś zwrócić, ale
sprawa ta nie była taka prosta. Prąd rzeki Leny bowiem od wpłynięcia do niej
rzeki Vitim był naprawdę silny. Płynięcie pod prąd kajakiem zajęłoby dużo czasu
i wymagałoby wiele wysiłku. Szczerze mówiąc spróbowałem nawet płynąć pod ten
prąd, ale szybko porzuciłem ten pomysł. Zdecydowałem więc, że popłyniemy do
najbliższego brzegu i znajdziemy kogoś z motorówką, aby podrzucił któregoś z
nas, by oddać ręcznik. Vitim jest dużą wioską i domy ciągnę się przez długi
czas koło brzegów Leny. Po paru minutach poszukiwania trafiliśmy na oficera nadzoru
rybnego w tym regionie, który zgodził się nam pomóc. Tomek pojechał z nim, aby
oddać ręcznik. Ja zaś gawędziłem na brzegu z jakimś wędkarzem, który łapał tu
rybę. Dowiedziałem się od niego, że wieś Yitim liczy ok. 6 tysięcy ludzi. W ich
wsi nie ma problemu z bezrobociem. Wędkarz mówił, że on sam pracuje w jakiejś
firmie, która trudni się wydobywaniem ropy. Miesięcznie zarabia w przeliczeniu
na dolary USA ok. 500$. Do pracy nie ma daleko, bo złoża ropy znajdują się tuż
przy ich wiosce. Innym zajęciem, którym trudni się wiele mieszkańców jego wsi
jest wyrąb tajgi. Przy pracy tej można zarobić ok. 350$ miesięcznie. Wędkarz
mówił też o jakimś ogromnym meteorycie, który spadł niedaleko wioski rok temu.
Dokładnie spadł on na tajgę koło rzeki Vitim ok. 100 km przed wpadnięciem jej
do Leny. Wspomniał, że przyjeżdżali już badać ten teren naukowcy aż z Japonii.
Samotne jednak poruszanie się po tym obszarze jest niebezpieczne z powodu
promieniowania.
Mimo iż przygoda z ręcznikiem zajęła nam
dużo czasu płynęliśmy ok. 8,5 godz.
29
VI 2003 r. (60°08’03N, 113°55’45E, 168 npm)
Rano znowu dokuczyły nam muszki, więc
szybko uciekaliśmy z miejsca biwakowania. Śniadanie jedliśmy dopiero w
południe. Dzień był bardzo upalny. Słońce paliło niemiłosiernie. Krajobraz jednak
był trochę monotonny, tym bardziej, że rzeka była mało kręta. W oddali pojawiły
się wierzchołki jakichś wzniesień.
Prąd Leny od wejścia do niej rzeki Vitim
znacznie się polepszył. Mieliśmy więc nadzieję, że wreszcie zaczniemy szybciej
pokonywać kilometry.
Trochę mi dokuczają pokaleczone ręce. Krew
leje się z ran dłoni. Jest to chyba spowodowane moim drewnianym wiosłem i
kajakiem, na którym płynę. Skóra dłoni strasznie się napina przy wiosłowaniu a
następnie pęka powodując głębokie krwawiące rany. Do tego wiatr, woda, słońce i
żar rozpalonych ognisk mają w tym swój niemały udział. To nic, kiedyś w końcu
skóra musi przywyknąć do takich warunków.
Płynęliśmy ok. 8 godz.
30
VI 2003 r. (60°37’49N, 114°42’02E, 148 npm)
Pochmurny dzień. Parę razy skropił nas
podczas płynięcia maleńki deszczyk. Krajobraz monotonny. W sumie nic ciekawego.
Najgorszym problemem był dla mnie dzisiaj
wiatr wiejący prosto w twarz. Kajak na którym płynę, to prawdziwa katorga dla
ciała i psychiki. Nie dość, że wymaga ode mnie użycia nieludzkich sił podczas
płynięcia w takich warunkach, to na dodatek nie można na nim utrzymać obranego
kursu. I właśnie walka o utrzymanie kursu powoduje zaangażowanie dodatkowych
sił. Płynę więc często zygzakiem. Staram się jednak trzymać dobre tempo. Jestem
pewny, że ani Tomek ani Piotrek nie przepłynęliby tym kajakiem, w takich
warunkach i takim tempem, ani kilometra.
Lena jest na tym odcinku nudna i monotonna.
Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.
Płynęliśmy ok. 9 godz.
1 VII 2003 r. (60°41’39N, 115°48’03E, 147
npm)
Rano powitał nas pochmurny dzień. Było
bardzo zimno. Wiał silny północno-wschodni wiatr. Zauważyłem, że jak do tej
pory najczęściej z tamtego kierunku wieją wiatry. Nie są one przyjemne do
płynięcia w kajakach, gdyż wieją w twarz. Wiatry z południa są rzadkością.
W związku z tym silnym i chłodnym wiatrem z
Arktyki trzeba się było ubrać w jakieś cieplejsze ciuchy. W trakcie rannego
wiosłowania dłonie rąk drętwiały mi bez czucia od zimna. Kiedy pojawiały się
porywy szkwału ciężko mi było nadążyć za kajakiem Tomka i Piotrka. Zostawałem
więc w tyle. Chłopcy nie muszą wkładać w wiosłowanie w takich warunkach, tylu
sił co ja. Wypruwam wszystkie żyły i prawie stoję w miejscu. Przeklinam mój
„ponton” i „łopatę”, sadząc że to doda mi jeszcze więcej sił. Pocieszam się
myślą, że ani Tomek ani Piotrek nie dali by rady w takich warunkach i na takim
sprzęcie poruszać się do przodu.
Po ok. dwóch godzinach walki z wiatrem
wpłynęliśmy do Leńska. Tutaj zrobiliśmy zakupy. Potem przed wyruszeniem dalej
porozmawialiśmy chwilkę przy kajakach z jakimś miejscowym człowiekiem. Pokazał
nam dokąd sięgała woda w tym mieście podczas powodzi dwa lata temu. Była to
wysokość ok. 20 m wyżej od normalnej powierzchni wody. Wtedy to prawie całe
miasto było zalane wodą.
Po południu pogoda się polepszyła. Przestał
wreszcie wiać ten paskudny północno-wschodni wiatr. Lena za Leńskiem ma już od
jednego do dwóch kilometrów szerokości. Nie jest zbyt kręta, posiada w swoim
biegu dość długie odcinki proste. Płynęło mi się bez wiatru w twarz
wyśmienicie. Wieczorem tak przewiosłowałem, że odstawiłem nawet chłopaków o 45
minut. Musiałem im pokazać, kto tu jest mistrzem wiosłowania! Ważny jest
przecież autorytet na wyprawie, a że warunki były dobre, to trzeba było go
potwierdzić.
Płynęliśmy ok. 8,5 godz.
2 VII 2003 r. (60°18’59N, 116°59’24E, 144 npm)
W dniu dzisiejszym nic szczególnego się nie
wydarzyło. Pogoda była dobra. Wiał leciutki wiaterek i świeciło słońce. Nie było żadnych muszek ani też
komarów. W związku z tym płynęło się naprawdę fajnie, choć krajobraz był trochę
monotonny.
Lena w tych regionach jest szeroką rzeką.
Kiedy więc wieje wiatr powoli tworzą się morskie fale. Doradziłem chłopakom,
aby lepiej upakowali bagaże w swym kajaku by bezpiecznie mogli poruszać się na
większych falach.
Płynęliśmy ok. 9 godz.
3 VII 2003 r. (59°45’51N, 118W25E, 140 npm)
Dzisiaj od rana do południa padał deszcz.
Piotrek z Tomkiem zamienili się miejscami w kajaku. Piotrek przeszedł do
przodu, a Tomek zajął miejsce z tyłu.
Lena od rzeki Vitim nabrała prędkości.
Sprawnie więc pokonywaliśmy kilometry.
Po południu pogoda się polepszyła. Zaczął
wiać południowo-zachodni wiatr. Bardzo nam to odpowiadało bowiem wiał prawie w
plecy. Płynęło się bardzo fajnie, tym bardziej, że zjedliśmy a raczej
pożarliśmy porządny posiłek - garnek makaronów, z cebulką przysmażoną z salami.
Kiedy więc żołądek pełny, to i świat robi się piękniejszy. Na wyprawie wszystko
jest takie proste. Czasami do szczęścia potrzeba tak mało. Makarony
przyprawione w niedomytym i brudnym od sadzy i poprzedniego gotowania garnku, z
cebulką i salami przypieczonymi na pokrywce od menażki spożyte w niedomytej
menażce smakujące, jak najlepszy przysmak na świecie. A potem płynąc w kajaku,
kiedy słońce świeci nad głową i wiatr wieje w plecy, a dookoła piękne
krajobrazy - naprawdę nic więcej już do szczęścia nie potrzeba. Dziwny jest ten
świat.
Płynęliśmy ok. 9,5 godz. Namiot rozbiliśmy
o 1.00 w nocy.
4 VII
2003 r. (60°07’34N, 119°14’55E, 126 npm)
Dzień podobny do każdego innego. W jakiejś
wiosce kupiliśmy chleb. Cena chleba wynosiła aż 17 rubli (60 centów USA) za
bochenek. Była więc to najwyższa cena jaką zapłaciliśmy do tej pory za chleb. W
Ust-Kucie jeden bochenek chleba kosztował 6 rubli. Zauważyliśmy, że im dalej na
północ, to ceny prawie wszystkich artykułów idą w górę.
W czasie popołudniowego postoju podjechał
do nas pewien chłopak na koniu. Do jego konia był przywiązany drugi koń.
Porozmawialiśmy chwilkę. Mówił, że jedzie na polowanie do tajgi. Jego koledzy
czekają na niego gdzieś w lesie. Chwalił się przed nami swoim nożem, który
podarował mu jego dziadek. Zauważyłem, że tutaj na Syberii, to prawie każdy
chłopak, czy też mężczyzna nosi przypięty do pasa nóż. Większość też ludzi żyje
z polowań i rybołówstwa. Nikt tu nie poluje, czy też łapie ryby dla
przyjemności.
Skończyliśmy wiosłowanie o 1.30 w nocy bo
trudno nam było znaleźć jakieś dobre miejsce na biwakowanie.
Płynęliśmy ok. 11 godz.
5 VII
2003 r. (60°15’46N, 119°59’49E, 126 npm)
Rano spaliśmy prawie do 11 godziny dlatego
też dość późno wypłynęliśmy.
Płynęło się trochę monotonnie. Wiatr w
twarz i krajobraz nie szczególny. Jednym słowem monotonne robienie kilometrów.
Lena jest na tym odcinku niezbyt ciekawa,
im bliżej Olёkmionska płynie coraz wolniej. Prąd rzeki jest bardzo powolny, a
czasami w ogóle go nie ma. Krajobraz robi się płaski, łąkowaty.
Spotkani przypadkowo po drodze ludzie
wspominają nam już od paru dniu o jakimś francuskim podróżniku, który idzie
piechotą wzdłuż brzegów Leny. Wyruszył on z miasta Jakuck i chce dojść aż do
granic Mongolii. Mówią też o jakiejś innej wyprawie francuskiej, która była
siedem lat temu w czasie zimy. Wyprawie tej ukradziono w jednej z tutejszych wiosek
sprzęt video. Wspominają też o jakimś Japończyku, który był tu zimą parę lat
temu.
Dziwi nas fakt, że nikt nie pamięta wyprawy
na pontonie Romana Koperskiego z 1998 r. Prawie przy każdym spotkaniu z ludźmi,
od początku wyprawy pytamy ich o wcześniejsze wyprawy na Lenie. Nikt nie
widział, ani słyszał nic odnośnie wyprawy Romana Koperskiego. Jak do tej pory
spotkaliśmy tylko jednego dziadka, który wspominał nam coś o wyprawie Romana
Koperskiego. Było to jednak jeszcze przed Ust-Kutem. Potem wielka cisza. Nikt z
ludzi przez nas spotkanych nie widział go, czy też słyszał coś o jego
wyprawie?!
Namiot rozbiliśmy ok. 25 km przed
miejscowością Olёkmionsk. Widzę, że Tomek i Piotrek są już zmęczeni zarówno
fizycznie jak i psychicznie wyprawą. Od wielu dni wspominają mi o ewentualnym
wycofaniu się z wyprawy w Jakucku. Wiem jednak, że są od siebie zależni.
Piotrek nie wycofa się bez Tomka, ani Tomek bez Piotrka. Dalej ani Piotrek sam
nie da rady wiosłować bez Tomka, ani też Tomek bez Piotrka. Mam nadzieję, że wszystko
będzie OK.
Płynęliśmy dziś ok. 7 godz.
6 VII
2003 r. (60°37’52N, 121°16’09E, 121 npm)
Ranek płynęło się nam tragicznie. Lena
przed Olёkmionskiem stała się szeroką rzeką i nie miała żadnego nurtu.
Do Olёkmionska płynęliśmy ok. 3,5 godz. W
mieście tym zrobiliśmy zakupy na dalszą drogę. Ceny artykułów spożywczych były
nieznacznie tańsze niż w Leńsku. Na brzegu, gdzie stały nasze kajaki pojawiło
się dwóch mężczyzn. Jeden z nich przyniósł nam ze swojego domu, który znajdował
się niedaleko rzeki, „czaj”. Drugi z nich dziadek opowiadał nam o życiu na
Syberii. Wspominał też o wyprawie Francuzów, która była siedem lat temu.
Udzielił nam wskazówek, w jakich pobliskich miejscach na Lenie można złapać
dużo i szybko rybę.
Kiedy wypływaliśmy z tej miejscowości
przypłynęła do nas motorówka. Prowadził ją trochę już podpity gość. Na imię
miał Igor. Mówił, że jest inżynierem i pracuje w jakiejś firmie elektronicznej.
Igor zapraszał nas do siebie do domu w gościnę. Odmówiliśmy mu tłumacząc, że
„niet wriemi”- nie mamy czasu. Dał nam na dalszą drogę trochę produktów spożywczych.
Niesamowici są ludzie na Syberii.
Za miastem Olёkmionsk wpada do Leny rzeka
Olёkma. Rzeka ta zasila dość znacznie w wodę Lenę. W związku z tym Lena staje
się trochę szersza. Nurt Leny po wpadnięciu Olёkmy wynosi ok. 5 km/h. Pewnie
długo się ta prędkość nie utrzyma?
Z dotychczasowych naszych obserwacji
wynika, że Lena nie ma wcale szybkiego ogólnie nurtu, jak do tego momentu
naszej wyprawy. Na niektórych swoich maleńkich odcinkach przyśpiesza, a na
niektórych prawie zanika. W sumie średni nurt rzeki wynosi ok. 3 km/h.
Płynęliśmy ok. 10 godz.
7 VII
2003 r. (60°32’55N, 122°40’31E, 116 npm)
Przez pierwsze trzy godziny płynęło się nam
świetnie, bowiem nie było żadnego wiatru w twarz. Potem przyszedł
północno-wschodni wiatr i zaczęła się mordęga. Zauważyłem, że jak do tej pory,
to najczęściej wieją nam wiatry z tamtego kierunku. Wiatr ten jest na tyle
silny, że często zmienia całkowicie nurt rzeki. Chcąc poruszać się do przodu trzeba
się nieźle namęczyć. Tempo wyprawy jak na razie dobre. Nieustanne płynięcie machając
wiosłami, jedzenie i spanie - to codzienne realia wyprawy, dzięki którym
przybywa nam kilometrów . Najczęściej płyniemy rano nieustannie 4 godziny albo
więcej, potem robimy przerwę na posiłek i znowu płyniemy cztery lub więcej
godzin. Czasami robimy jeszcze wieczorną przerwę w celu pokonania jeszcze
większej ilości kilometrów. Potem spanie.
Z obserwacji warunków atmosferycznych i
hydrograficznych rzeki dochodzę do wniosku, że tylko kajakami można poruszać
się po rzece w takim tempie jak my. Inne łodzie wiosłowe: ponton, czy też
zwykła łódka, to co najmniej dwukrotnie, albo trzykrotnie wolniejsze tempo i
większy wysiłek.
Płynęliśmy dziś ok. 9 godz.
8 VII
2003 r. (60°40’08N, 124°23’22E, 115 npm)
Od samego poranka niebo było pochmurne i
padał deszcz. Właściwie to deszcz padał prawie nieustannie aż do godz. 18.00.
Mimo to twardo płynęliśmy do przodu. Wieczorem trochę się wypogodziło, ale chmury
nadal zasnuwały niebo. Szczerze mówiąc wyglądy bardzo misternie na tle wzgórz i
wód Leny.
Piotrka i Tomka nadal kusi rezygnacja z
wyprawy i powrót do domu, tym bardziej, że niedaleko już do Jakucka. Świadomie,
czy też nie szukają i próbują wmówić sobie i mi argumenty, które by
usprawiedliwiały tę decyzję. Ja jednak twardo i konkretnie wyraziłem im swoją
opinię na ten temat. Dla mnie jest to ucieczka i poddanie się.
Płynęliśmy ok. 10 godz.
Chłopcy stwierdzili zgodnie, że płynięcie
pontonem po Lenie jest raczej niemożliwe przy takim nurcie rzeki.
9 VII
2003 r. (60°55’30N, 125°52’37E, 109 npm)
Rano było pochmurnie. Śniadania nie
zjedliśmy w miejscu biwakowania, bowiem było zbyt dużo komarów, które usiłowały
posilić się naszą krwią na śniadanko. Zjedliśmy je później w miejscu trochę
wolniejszym od ich obecności. Komary, muszki, gzy to najbardziej liczni i
namolni mieszkańcy tajgi w okresie syberyjskiego lata. Na tych terenach są one wrogami
numer jeden dla człowieka.
Po południu pogoda się rozpogodziła. Można
było więc posuszyć trochę mokre ciuchy. Krajobraz na Lenie powoli zaczął się
zmieniać. Skaliste pocięte klify ciągnące się wzdłuż brzegów rzeki kształtują
obraz tutejszej Leny. Rzeka również bardziej staje się szeroka. W niektórych
miejscach dochodzi nawet do ok. 8 km. Nurt Leny nie zmienił się. W miejscach,
gdzie rzeka się zwęża, lub pośrodku niej jest jakaś wyspa, prąd rzeki
przyśpiesza. Natomiast w innych miejscach nurt rzeki jest wolny, a nawet
czasami nie ma go w ogóle. W sumie nic się w naszym kajakowaniu nie zmieniło.
Nadal ostro wiosłujemy.
Piotrek i Tomek złapali już dawno rytm
wyprawy i płyną świetnie. Nie muszę im za dużo mówić , co mają robić. Zazwyczaj
sami już wyczuwają co należy w danym momencie zrobić. Pomysł dyżurów kuchennych
odrzuciłem. Wszystko trwało za długo. Ponieważ spełniam rolę budzika
wyprawowego i pierwszy zawsze jestem na nogach dlatego to ja rozpalam ognisko i
przygotowuję posiłek z rana. Chłopcy zazwyczaj pakują w tym czasie swoje ciuchy
i składają namiot. W czasie przerwy popołudniowej, bywa różnie. Najczęściej jednak
wspólnie przygotowujemy posiłek. Wieczorem też wspólnie rozbijamy namiot.
Bardzo rzadko już udzielam chłopakom jakiekolwiek uwagi. Nie chcę się bawić w
pedagoga, nie o to chodzi, tylko o tempo wyprawy, by osiągnąć zamierzony cel.
Płynęliśmy dziś ok. 9 godz.
10 VII
2003 r. (61°06’54N, 127°15’01E, 109 npm)
Dzień jak każdy inny. Rano przez ok. dwie
godziny płynęło się dobrze. Potem przyszedł wiatr w twarz, który przyniósł chmury
i przelotny deszcz.
Powoli zaczyna już męczyć monotonia. Każdy
dzień robi się podobny do siebie. Krajobraz Leny niczym szczególnym, jak na
razie nie szokuje.
Podwieczór dopłynęliśmy wreszcie do
przepięknych Leńskich Stołbów. Są to postrzępione skalne klify, które ciągną
się wzdłuż Leny. Są one efektem działania przez tysiące, a może i miliony lat
wody i wiatrów. Ci naturalni rzeźbiarze w sposób niewiarygodny wyrzeźbili w
przeróżne kształty pionowe klify, które pionowo spadają do wody. Podziwialiśmy
w zachwycie te cuda natury. Naszą uwagę zwróciły efekty akustyczne, które można
podziwiać po puszczeniu echa. Fala dźwiękowa jest wielokrotnie odbijana o różne
skały i ulega przeróżnym załamaniom. Powoduje to niesamowite efekty akustyczne.
Bawiliśmy się wypuszczając różne dźwięki i słuchając jego interesującego
wielokrotnego echa.
Prąd rzeki nie szczególny na tym odcinku.
Nic się nie zmieniło.
Płynęliśmy ok. 9 godz.
11 VII
2003 r. (61°15’29N, 128°07’43E, 100 npm)
Rano wyruszyliśmy trochę późno. Nazbierało
mi się bowiem parę rzeczy do pilnego pozszywania. Moje spodnie były dość mocno
podziurawione od częstego przebywania koło ognisk w każdej chwili groziły
całkowitemu rozleceniu się. Podobnie było też z jednym z moich butów, któremu
odpadała już prawie całkowicie podeszwa. Ze spodniami poszło mi gładko gorzej
było z butem. W trakcie jego zszywania połamałem aż trzy igły. Na szczęście podeszwę
przymocowałem.
Kiedy wypłynęliśmy wiał bardzo silny wiatr.
Oczywiście z kierunku z którego najczęściej tu wieją wiatry, czyli z NE. Wiał
prosto w twarz. Bardzo mocno trzeba było wiosłować, by poruszać się do przodu.
Nurt rzeki był silny, ale niestety w odwrotnym do normalnego nurtu rzeki i celu
naszej wędrówki.
W wiosce Tumul zatrzymaliśmy się, aby kupić
parę bochenków chleba. Przy naszych kajakach, jak zwykle to bywa, zgromadziło
się trochę ludzi. Byli mieszkańcami tej jakuckiej wioski. W trakcie rozmów
porozumiewali się ze sobą w języku jakuckim. Powiedzieli nam, że język jakucki
jest bardzo podobny do języka kirgiskiego. Jeden z Jakutów bardzo chciał sprzedać
nam za 50$ swój jakucki nóż. Odpowiedziałem, że nie bo mamy noże. Pokazałem mu
nóż, który dostałem w prezencie od dobrego człowieka w czasie trwania tej
wyprawy. Jakut jednak chciał udowodnić wartość swego noża. Wziął mój nóż w
jedną rękę drugi w drugą i uderzył ostrzami obu noży o siebie. Niestety stal
mojego noża była tak twarda, że nie pojawiła się żadna rysa. Natomiast na
ostrzu noża Jakuta pojawiła się głęboka rysa. Inni Jakuci śmieli się z całego
zdarzenia. Biedny Jakut nie spodziewał się, że może być nóż zrobiony z
twardszej stali niż jego.
Po południu w trakcie płynięcia zmoczył nas
bardzo silny deszcz.
Wieczorem podpłynęła do naszych kajaków na
wodzie jakaś motorówka. Znajdowało się w niej dużo dzieciaków i paru
nauczycieli. Jechali na jednodniowy biwak koło Leńskich Stołbów. Jeden z
nauczycieli - historyk, powiedział nam o starych rysunkach skalnych, które są
namalowane na ścianach skalnych „stołbów”. Wspomniał też o jaskiniach
pierwotnych ludzi, które znajdują się też w „stołbach”. Nauczyciel poinformował
nas o grupie archeologów, która prowadzi jakieś prace badawcze niedaleko stąd.
Wśród tej grupy jest ponoć jakiś najlepszy archeolog w Jakucji, który nazywa
się Kaczmar i jest specjalistą w odczytywaniu tych skalnych rysunków.
Nauczyciel mówił też o niektórych Polakach, którzy wnieśli swój wkład w kulturę
Jakucji. Odnośnie wypraw, to wspomniał o zimowej ekspedycji Jacka Pałkiewicza
do bieguna zimna - Wierchojońska.
Rzeczą szczególną, która nas uderza jest
to, że nikt ze spotykanych przez nas po drodze ludzi nie pamięta wyprawy na
pontonie Romana Koperskiego z 1998 r. Jest to bardzo dziwna rzecz, bowiem
podróżnik ten podczas wyprawy, jak napisał w swojej książce, korzystał cały
czas z pomocy ludzi, gdyż był bez pieniędzy i poruszał się pontonem oblepionym
porządnie naklejkami jego sponsorów? Co więcej, jest to tym bardziej dziwne, że
przy takim nurcie rzeki i takich wiatrach jakie tu mieliśmy nie wydaje się nam
osobiście realne płynięcie pontonem?
Płynęliśmy ok. 8 godz. Jutro zamierzamy się
spotkać z grupą archeologów.
12 VII
2003 r.
Od samego rana wiał dość silny wiatr z
północnego-wschodu. Rozpaliłem ognisko i postawiłem garnek, aby ugotować wodę
na herbatę. Naglę widzę, że zbliża się w moim kierunku, jakaś motorówka z
dwojgiem ludzi. Kiedy już przybili do brzegu zapytali mnie, czy nie
potrzebujemy jakiejś pomocy. Byliśmy bowiem rozbici na jakiejś wyspie i rzeczywiście,
ktoś patrząc na nas z daleka mógłby pomyśleć, że coś się stało. Odpowiedziałem,
że „Niet”. Pomogłem im wypchnąć motorówką na brzeg. Dwaj nieznajomi przybysze
przedstawili się: Aleksander i Aliosza. Aleksander był trochę pijany, ale z
jego twarzy promieniował serdeczny, gościnny uśmiech. Porozmawialiśmy trochę na
brzegu, poczym Aleksander zaproponował nam przejażdżkę na motorówce w celu
pokazania nam pieczar skalnych, w których prawdopodobnie żyli pierwotni ludzie.
Ja i Piotrek wsiedliśmy na pokład motorówki, Tomek zaś został na wyspie, aby
pilnować kajaków. Pogoda nie była najlepsza do takich przejażdżek, bowiem wiał
dość silny wiatr i były fale. Aleksander zaś jak wariat prowadził nonszalancko
jedną ręką motorówkę. Powiedział, że w taką pogodę tylko rybacy są na tyle
odważni, aby pływać. On zaś jest dobrym rybakiem. Skakaliśmy z fali na falę.
Trzeba się było mocno trzymać, aby nie wylecieć za burtę. Aleksander pokazał
nam na lewym brzegu rzeki przepiękne pieczary, w których mówił, że żyli
pierwotni ludzie, oraz cudowne „stołby”, o przeróżnych kształtach. Piotrek
robił co chwila zdjęcia, ja utrwalałem na video te piękne miejsca. Przejażdżka
trwała ok. 1,5 godz. Po powrocie na wyspę, gdzie stały nasze kajaki
wymieniliśmy się adresami. Aleksander robił to z takim przejęciem, jakby był ministrem
i zawierał jakąś umowę międzynarodową. Podziękowaliśmy bardzo śmiesznemu Aleksandrowi
i jego bratu Alioszy za ich gościnność.
Wypłynęliśmy ok. 11.00 godz. Wiał coraz
silniejszy wiatr w twarz i zaczęły się pojawiać duże fale. Bardzo ciężko
płynęło się do przodu. Rzeka od tego silnego wiatru zmieniła całkowicie swój
nurt. Uciekliśmy prawie do samego brzegu i tak płynęliśmy do przodu. Po ok.
czterech godzinach płynięcia dostrzegliśmy obóz badawczy archeologów. Bazowali
oni nad małą rzeczką, która wpada do Leny i nazywa się prawdopodobnie Czamoje. W
obozie znajdowało się ok. 20 studentów i kadra wychowawcza. Przyjęli nas bardzo
gościnie. Na początku poczęstowali posiłkiem, a potem poszliśmy oglądać
„pisanice”- rysunki skalne. Archeolodzy mówili , że niektóre z „pisanie” liczą
nawet ok. 10 tysięcy lat. Znajdują się nie tylko w tym regionie Leny, ale można
je spotkać również w innych częściach rzeki, jak i również na innych
syberyjskich rzekach. Najbardziej znaną jest w tym regionie „pisanica” przedstawiająca
łosicę i łosia oraz umierającego ich małego łosiątka. Obraz ten namalowany jest
na krawędzi skalnego klifu. Ludzie miejscowi od wieków przychodzą, aby go
oglądać i zawsze zostawiają przy nim coś na „pamiątkę”. Andriej, który napisał
pracę naukową na temat „pisanie” mówił, że prawdopodobnie kiedyś bardzo dawno
temu ludzie, zamieszkujący te tereny wierzyli, że w górze tej, na której jest
namalowana ta „pisanica” z umierającym łosiątkiem mieszka duch i przychodzili
tu, aby się modlić. Zwyczaj przychodzenia na to miejsce i zostawiania czegoś na
„pamiątkę” przetrwał aż do czasów dzisiejszych. Andriej z kadrą archeologów
oprowadzali nas po krawędziach tej góry i pokazywali nam różne „pisanice”.
Objaśniali ich tajemnice. „Pisanie” jest w tym regionie ok. 300. Pochodzą z różnych
epok i przedstawiają różne motywy. Są np. rysunki przedstawiające szamana,
łódkę, zwierzęta itp. Znajdują się również rysunki, które są jakimiś znakami -
kalendarzem czy też pismem pierwotnym? Większość z nich czeka jeszcze na
rozszyfrowanie ich znaczenia. Chodziliśmy z Andriejem nawet w tajgę, aby
obejrzeć niektóre z „pisanie”. Andriej szedł tylko w klapkach, a poruszał się
tak zwinnie, że ciężko mu było dotrzymać kroku. Powiedział, że już wiele lat
spędził wędrując przez gęstwiny tajgi, w celu odkrywania coraz nowszych „pisanie”.
Widać było w nim pasję odkrywczą naukowca. Pokazał nam nawet jedną z „pisanie”,
którą odkrył wczoraj. Był to jakiś znak w kształcie litery T. Andriej był
ciekawym człowiekiem. Był wielokrotnym laueratem różnych olimpiad naukowych w
Jakucji. Dzięki temu studiował rok na uniwersytecie oxfordskim w Anglii.
Dowiedzieliśmy się od niego i innych młodych naukowców, że na drugim brzegu
Leny naprzeciwko miejsca biwakowania archeologów odkryto ślady bytności
pierwotnego człowieka. Naukowcy datują je różnie, począwszy od okresu 3
milionów aż do 1,5 miliona. Fakt ten robi łamigłówkę dla paleontologów, którzy
byli zwolennikami teorii afrykańskiego pochodzenia człowieka.
Wieczorem, kiedy zamierzaliśmy już wypływać
do obozu przyjechał prof. Kaczmar. Człowiek ten jest uważany za najlepszego
archeologa w Jakucji. Jest specjalistą od „pisanie”, które odkrywa i bada już
od 25 lat. Wygląd jego był bardzo oryginalny. Wzrostu ok. 1,90 cm, dobrze
zbudowany. Miał dość długie siwe włosy i długą brodę. Ubrany był w kurtkę brezentową,
z boku miał torebkę, w której nosił mapę, kompas i wiele swoich notatek. Jednym
słowem naukowiec z krwi i kości. Do tego z niesamowitym temperamentem i charyzmą.
Po przywitaniu się z nami nie chciał nas puścić, tak szybko ze swojego obozu. Zresztą
i my byliśmy ciekawi poznania jego osoby. Zaprosił nas i całą kadrę naukową na kolację.
Kolacja była pod gołym niebem. Profesor wyjął na stół flaszkę wódki i inne
produkty, które kupił w Jakucku. Biło od niego „wielkie serce” i temperament.
Miał też przy sobie pistolet- rakietnicę, która głośno strzelała. Po toaście
wódki „za polskich druzji”- polskich przyjaciół, wystrzelił parę razy na naszą
cześć ze swojego pistoletu. Niesamowity człowiek i naukowiec. Potem wdałem się
z profesorem w długą dyskusję naukową. Wszyscy zgromadzeni przy stole poszli do
ogniska, gdzie komary mniej gryzły, a ja z profesorem prowadziliśmy dialog.
Tematem przewodnim był problem antropogenezy, genezy religii i metod datowania
odkryć w archeologii. Bardzo dużo wyniosłem z tej rozmowy. W wielu punktach
wnioski profesora były odzwierciedleniem moich przemyśleń na te tematy.
Namiot rozbiliśmy koło obozu archeologów.
Położyliśmy się spać ok. 2.00 w nocy.
Wiosłowaliśmy dziś tylko 4 godz. Warto
jednak było zatrzymać się w takim miejscu i mieć możliwość poznania tylu
ciekawych odkryć archeologicznych i niesamowitych naukowców, a zwłaszcza
profesora Kaczmara.
13 VII
2003 r. (61°42’55N, 129°32’00E, 91 npm)
Rano zjedliśmy śniadanie z grupą
archeologów i przewodniczącym im profesorem Kaczmarem. Profesor po raz kolejny
urzekł mnie swoją osobowością: gościnnością i otwartością na drugiego
człowieka. Opowiadał nam o historii Jakucji. Dawał nam porady na dalszą drogę.
Mówił też, po obejrzeniu naszej mapy i naszego sprzętu na wyprawę, że przypominamy
mu pierwszych pionierów odkrywców, którzy szli w nieznane. Radził nam, abyśmy w
Jakucku zaopatrzyli się w jakieś dokładniejsze mapy. Profesor nadmienił
również, że kiedyś, jak był młody, to też z kolegami pływał kajakiem po wielu
rosyjskich rzekach. Urodził się na Ukrainie, ale losy zaniosły go na daleką
Syberię. Pracował na uniwersytecie w Moskwie, ale nie odpowiadał mu klimat
stolicy. Przeniósł się więc do Jakucji. Lubi on bowiem dziką i piękną przyrodę.
Teren Jakucji jest co najmniej pięć razy większy niż powierzchnia Francji. Żyje
na nim tylko ok. miliona ludzi. Te warunki są między innymi jednym z
główniejszych powodów dlaczego ludzie na Syberii są bardzo gościnni i otwarci
na drugiego człowieka. Człowiek jak spotyka drugiego człowieka w tajdze to się
raduje i cieszy. Człowiek cieszy się z możliwości zobaczenia drugiego człowieka
i porozmawiania z nim. Profesor mówił, że na Syberii mieszkają w większości
bardzo dobrzy ludzie. Przestrzegał jednak nas, abyśmy pamiętali także, że
Syberia, to „tjurma” - więzienie wielu narodów. Na pożegnanie profesor polecił
nam zwiedzić muzeum etnografii przy Uniwersytecie Jakuckim. Uściskał nas po
ojcowsku po czym kiedy wypływaliśmy wystrzelił na pomyślność naszej ekspedycji
z rakietnicy. My odwzajemniliśmy się wystrzałem maleńkiej rakiety z naszego pistoletu
straszaka. Tak niesamowitego i oryginalnego naukowca z tak wielkim sercem i temperamentem,
to ja jeszcze w swoim życiu nie wiedziałem. Człowiek ten wniósł w naszą wyprawę
nowego ducha.
Płynęliśmy tego dnia ok. 10 godz. Do
Jakucka zostało nam ok. 50 km.
14 VII
2003r (62°05’26N, 129°50’19E, 86 npm)
Spaliśmy krótko, bo ok. 5 godz. Obudziłem
wcześnie rano chłopaków i wypłynęliśmy. Jakuck jest położony na lewym brzegu
Leny, ale trochę na jej poboczu od głównego nurtu. Lena jest w tych miejscach
dość szeroką rzeką i wewnątrz niej znajduje się bardzo dużo wysp. Przebijaliśmy
się więc między wyspami, aby na czas zapłynąć do Jakucka. Chcieliśmy bowiem
zwiedzić muzeum etnografii w Jakucku i zrobić porządne zakupy na dalszą drogę. Postanowiliśmy,
że wpłyniemy do Jakucka trzymając się cały czas lewego brzegu Leny. Profesor
Kaczmar powiedział nam wcześniej o takiej możliwości. Nie chcieliśmy obierać szlaku
głównego do Jakucka, którym wpływają statki. Jest on o wiele dłuższy. W pewnym
momencie bowiem trzeba się cofać, aby płynąc pod prąd trafić do jakuckiego
portu. W wypadku kajaków byłoby to niepotrzebne robienie zbędnych kilometrów.
Do Jakucka płynęliśmy ok. 6 godz. Byliśmy
mocno zmęczeni, gdyż płynęliśmy bez śniadania i po krótkim śnie. Jakuck
zaskoczył nas swoim nowoczesnym budownictwem. Mieszka w nim ok. 300 tys. ludzi.
Miasto jest dość schludne i ładne. Kupiłem w nim mapę na dalszą drogę i
zwiedziłem wraz z Piotrkiem muzeum etnografii przy Uniwersytecie Jakuckim. Mapa,
co prawda nie miała dokładnej podziałki, ale miała zaznaczone równoleżniki i południki.
W Uniwersytecie kupiłem trochę książek naukowych i poznałem naukowca paleontologa,
który zajmuje się mamutami. Na imię miał Boeskorov Gennady. Dość dużo dowiedziałem
się od niego o mamutach. Zauważyłem, że w Jakucku spotkać można na drogach
bardzo dużo samochodów japońskich. Dowiedziałem się, że mieszkańcy Jakucji jeżdżą
aż do Włądywostoku po zakup tych samochodów. Kupują je tam za bardzo tanią
cenę. Po czym wracają nim do Jakucji. Wcześniej niektórzy mieszkańcy jeździli
aż do Europy, głównie do Niemiec po zakup samochodu. Aktualnie o wiele bardziej
się opłaca ściągnięcie samochodu z Włądywostoku.
Kajaki nasze musieliśmy przenosić przez
drogę do zalewu, gdzie był port, bowiem nie było żadnego wodnego połączenia. Na
szczęście odległość ta wynosiła tylko ok. 50 m.
Wypłynęliśmy wieczorem z portu w Jakucku.
Kiedy już byliśmy na wodzie przypomniałem sobie, że nie mamy żadnej wody do
picia. Ludzie radzili nam, żeby od Jakucka nie brać żadnej wody do picia z
rzeki. Jest ona bowiem brudna. Podpłynęliśmy więc do jakiegoś statku, który
stał w porcie i poprosiliśmy o wodę. Jednak zastępca kapitana, który miał na
imię Igor zaprosił nas na pokład statku na kolację. Przekazał nam dużo
informacji na temat dalszej części Leny. Bosman zaś, stary wilk morski,
opowiadał nam o swoich morskich przygodach. Na dalszą drogę dali nam dużo
herbaty i mleka zagęszczanego w puszkach. Proponowali nam, że mogą nas
podrzucić aż do Ałdanu. Odmówiliśmy im, bowiem pokonanie Leny w statku, choćby
nawet małego odcinka nie jest naszym celem. Na pożegnanie przestrzegali nas,
abyśmy byli bardzo rozważni w kajakowaniu na dalszej części Leny, bowiem na tym
odcinku będzie bardziej przypominała morze, niż rzekę. Wspomnieli o sztormach,
które sami tam widzieli. Statek ich, który liczy ok. 50 m długości i 10 m wysokości
wiele razy stał zatrzymany przez te sztormy. Mówili, że fale przelewały się
przez pokład bardzo obficie. Serdecznie się z wilkami morskimi pożegnaliśmy.
Niesamowici ludzie.
Płynęliśmy dziś w sumie ok. 7,5 godz.
Namiot rozbiliśmy na jakiejś wyspie za Jakuckiem.
15 VII
2003r (62°33’09N, 129°52’59E, 71 npm)
Pagoda była słoneczna. Wypłynęliśmy na dalszy
etap naszej podróży. Ruch statków na Lenie w tym regionie był bardzo duży. Parę
razy musieliśmy uciekać bliżej brzegu, aby uniknąć kolizji, z „rakietą”.
„Rakiety”- są to statki pasażerskie, napędzane silnikami o bardzo dużej mocy.
Pływają bardzo szybko i robią duże fale. Na Lenie pływają one od miejscowości Ust-Kut.
Lena od Jakucka robi się coraz szerszą
rzeką. Rzeczą uderzającą w jej krajobrazie są wyspy, których jest bardzo dużo.
Wieczorem gdy już słońce łagodnie
zachodziło, płynąc między wyspami słyszeliśmy śpiew wielu gatunków ptaków.
Przyroda tu jest niesamowita. Człowiek uczy się podziwu i szacunku dla Stwórcy
tych cudów natury.
Płynęliśmy ok. 8 godz.
16 VII
2003 r (63°09’56N, 129°39’38E, 65 npm)
W dniu dzisiejszym pagoda była bardzo
słoneczna. Płynęliśmy między wyspami, rozkoszując się piękną pogodą. Lena jest
już bardzo szeroka. Nie widać drugiego brzegu, bowiem zakrywają go dziesiątki
przeróżnych wysp.
Nurt rzeki na tym odcinku był różny. W
niektórych miejscach był bardzo szybki, tak, że powodował odrywanie się dużych
kawałków skarp od wysp. W innych zaś nurtu nie było.
Ok. południa mieliśmy spotkanie na wodzie z
tutejszą policją. Było to na wysokości wioski Namtsy. Podpłynęła do nas
motorówka z trójką ludzi. Jeden z nich przedstawił się i wyjął legitymację, aby
uwiarygodnić swój zawód. Zapytał nas skąd i dokąd płyniemy. Skontrolował nasze
dokumenty. Następnie zapytał, czy mamy wizy. Odpowiedziałem, że tak, chociaż
mieliśmy tylko wizy AB. Według rosyjskiego prawa „innostrancy”- osoby z
zagranicy powinny zameldować się i zarejestrować w odpowiednim miejscu w
przeciągu trzech dni od wjazdu do Rosji. Na szczęście policjant ten nie był
zbyt dociekliwy. Turyści należą w tych regionach do bardzo wielkich rzadkości.
Na pożegnanie podał mi rękę i życzył „sczastliwego” na dalszą podróż. Jestem
pewny, że inaczej to spotkanie wyglądałoby z policją w Moskwie. Tamci
policjanci nauczyli się już żerować na turystach i bez łapówki nie dogadałoby
się z nimi.
Płynęliśmy dziś ok. 10 godz. Jutro, albo w
Sangarze trzeba zrobić będzie jakieś większe zakupy, bowiem nie kupiliśmy dużo
produktów spożywczych w Jakucku. Potem jedna wioska od drugiej są oddalone o
200, 300 km i do tego trudno do nich trafić, bowiem są pochowane za wyspami,
albo leżą daleko od brzegu Leny.
17 VII
2003 r. (63°31’55N, 128°54’01E, 62 npm)
Rankiem bardzo fajnie się płynęło. Nie było
żadnego wiatru i bardzo mało gzów i komarów. Jedynym mankamentem był duży upał.
Słońce dość mocno przypiekało.
Ok. południa zjedliśmy na jednej z
piaszczystych wysp obiad. Panorama nas otaczająca bardziej przypominała wyspy
Bahama niż Syberię. Piaszczyste samotne wyspy, słońce na tle błękitnego nieba i
ciepła woda Leny.
Po południu ujrzeliśmy rzekę Ałdan, która
wpada do prawego ramienia rzeki Leny. Krajobraz w tych miejscach bardziej
przypominał jakieś południowe morze niż rzekę. Lena była tak szeroka, że nie
widać było drugiego brzegu.
Pogoda po południu się zmieniła. Zaczął
wiać dość silny północny wiatr. Powodował on fale, które zmieszane z prądem
rzeki były ciężkie do płynięcia.
Wieczorem wiatr trochę przycichł. Płynąc w
kajaku podziwiałem piękny otaczający mnie świat. Przepiękny zachód słońca, szum
wiatru i fal i dziesiątki dzikich wysp. Świat codzienny szary nie istniał.
Człowiek czuł się w tym wszystkim, jakby zanurzony w inną rzeczywistość,
bliższą nieba. Czy słowa to wyrażą?
Płynęliśmy ok. 10 godz.
18 VII
2003 r. (63°51’04N, 127°41’42E, 60 npm)
Dzień dzisiejszy był bardzo upalny.
Temperatury były tropikalne. Z całą pewnością dużo powyżej 30° C. Gorąca
powłoka unosiła się nad wodą przesłaniając prawie cały horyzont. Teren stał się
bardziej dziki. W ciągu całego dnia widzieliśmy tylko jedną motorówkę, żadnej
wioski. Wyspy leżące na tym odcinku Leny stały się większe. Wewnątrz ich rosną
modrzewiowe lasy. Trudno je rozróżnić od brzegów Leny. Wcześniej wyspy mijane przez
nas były w większości krzewiaste. Łatwo więc można było rozróżnić, czy się znajdujemy
na wyspie czy lądzie. Teraz nie wiemy czy widzimy brzeg Leny, czy też wyspę. W
trakcie płynięcia towarzyszyły nam duże ilości atakujących nas gzów. Bawiliśmy
się więc od czasu do czasu zabijając spragnione naszej krwi duże muchy.
Ciekawe, że po uderzeniu ręką wcale nie były one zabite. Trzeba było zmiażdżyć
muchę, aby być pewnym, że znowu nie zaatakuje.
Pod wieczór naszym oczom wyłoniły się Góry
Wierchojońskie. Zaczął też wiać dość silny wiatr z południowego-wschodu.
Wykorzystaliśmy więc sprzyjający dla nas wiatr wiosłując i będąc popychani
przez niego i fale. Fale były duże. Przypominały bardziej morskie fale niż
rzeczne. Niestety po ok. dwóch godzinach wiatr się skończył. O godz. 2.00 w nocy
rozbiliśmy namiot na jakiejś piaszczystej wyspie.
Płynęliśmy ok. 10 godz. Mamy już nie dużo
kilometrów do Sangaru. Musimy koniecznie w tym mieście kupić dużo produktów do
jedzenia, bowiem do następnej „większej” miejscowości - Żigańska mamy ok. 600
km. Po drodze zaś tylko dwie, albo trzy wioski, które i tak ciężko będzie
znaleźć, bo albo są oddalone daleko od brzegów Leny, albo schowane za wyspami.
19 VII
2003 r. (64°01’17N, 127°18’14E, 54 npm)
Do Sangaru płynęliśmy ok. 1,5 godz. Jest on
położony na prawym brzegu Leny, za górą i skalistą ścianą. Baliśmy się, żeby go
przypadkiem nie ominąć, bowiem nasze zapasy jedzenia były już na wyczerpaniu, a
przed nami był do przebycia prawie 600 km bezludny odcinek. Sangar w pierwszym
wzrokowym kontakcie przypominał małe miasteczko po bitwie. Bardzo dużo walących
się domów i unoszące się dymy nad miastem. W Sangarze mieszka obecnie ok. 4
tys. ludzi. W czasach komunizmu, kiedy miasto to przeżywało swój rozkwit
liczyło ok. 10 tys. mieszkańców.
W jednym ze sklepów spożywczych Sangaru
zrobiliśmy duże zakupy. Kierownik sklepu widząc ilość naszych zakupów
zaoferował nam nawet pomoc w dostarczeniu ich swoim samochodem dostawczym do
brzegu, gdzie stały kajaki. Po wypakowaniu naszych zakupów kierownik
zaproponował mi małą wycieczkę. Na początku pojechałem z nim do jego „letników”
- magazynów chłodni. Były to wykopane w skale na wzgórzu długie korytarze z
pobocznymi pokojami. Miały one długość ok. 100 m. Kierownik przetrzymywał w
nich swoje produkty na sprzedaż. Były tam różnego gatunku ryby, zabite jelenie,
renifery, świnie itp. artykuły. Temperatura na zewnątrz była ok. 30° C, zaś w
środku w „letniku” ok. -16° C. Na tych szerokościach geograficznych nie używa
się lodówek, bowiem w ziemi panuje wieczna zmarzlina. Następnie kierownik
poczęstował mnie obiadem. Dawno już nie jadłem normalnego obiadu, więc
skosztowałem go z wielką przyjemnością. Po obiedzie kierownik zabrał mnie do
byłej bazy wojskowej, która była oddalona od miasta o jakieś ok. 20 km. Pokazał
mi potężne wojskowe anteny , które były zwalone przez ludzi rok temu. Był to
niezły widok. Złomowisko wież, których wysokość przed zwaleniem wynosiła ok. 60
m. Kierownik objaśnił mi, że do niedawna jeszcze Sangar był miastem „zakrytym”.
Jeśli, ktoś chciał tu przyjechać musiał wcześniej uzyskać specjalną przepustkę.
Po pożegnaniu się z kierownikiem, kiedy
wróciłem do kajaków spostrzegłem policjantów, którzy rozmawiali z Tomkiem i
Piotrkiem. Podszedłem i przywitałem się z nimi. Policjanci byli jacyś „nie
rosyjscy”, nie kontrolowali nas, nie spisywali, czy też wypytywali. Widać było,
że byli ciekawi po ludzku, takich nietypowych turystów. Opowiadaliśmy im o naszej
wyprawie i przygodach, które mieliśmy. Zapytali nas czy posiadamy broń.
Pokazałem im nasz mały pistolecik straszak na niedźwiedzie. Roześmiali się. Na
moje pytanie o niedźwiedzie odpowiedzieli, że jest ich tutaj, a tym bardziej
dalej bardzo dużo. Są one wszędzie, są nawet na wyspach Leny. Chciałem
poczęstować policjantów piwem, ale powiedzieli, że są na służbie, więc
poczęstowałem ich cukierkami i pożegnaliśmy się serdecznie.
Potem poznaliśmy Mikołaja i Wanię. Mikołaj
opowiadał mi, a prawdopodobnie „bajerował” o 10 miesięcznej podróży odbytej
przez niego w 2000 r wraz ze swoją żoną i małym synkiem. Podróżowali na
motorówce, do której dorobił on kabinę i maszt na żagle wzdłuż Leny, Morza
Lapitieva, rzeki Jany i Kołymy. Na moje pytanie czym się żywili? Odpowiedział
że głównie rybą i zwierzętami na które on polował. Mikołaj udzielił nam bardzo
dużo informacji na temat dalszej części Leny, która była do pokonania przed
nami. Mówił, że wódka na dalekiej północy ma dużą wartość. Za litr wódki można
kupić broń. Radził, aby z Jakutami nie pić wódki, bowiem po wypiciu dużej
ilości częste są u nich bójki na noże. Odnośnie wiosek do Żigańska Mikołaj
mówił, że są bardzo oddalone od brzegu, nawet do 20 km. Pokazał nam na mapie
miejsca, gdzie mogą znajdować się rybacy. Statek „rakieta” pływa tylko do
Sangaru. Dalej mówił Mikołaj, że już „rakiety” nie zobaczymy. Odnośnie pogody
powiedział, że wszystkiego dalej możemy się spodziewać, nawet śniegu. Mikołaj i
Wania dali nam w prezencie tutejszy sprzęt do łowienia ryb i dużo porad, gdzie
i jak najlepiej wędkować. Zapraszali nas bardzo nachalnie do wioski przed
Sangarem, w której mieszkali. W wiosce tej mieszkają tylko cztery rodziny.
Bardzo chcieli nas ugościć u siebie. Strasznie niezręcznie było nam odmówić na
ich zaproszenie, tym bardziej, że zaczął wiać silnie północny wiatr, który
powodował niezłe fale. Nie wiedziałem, jak wybrnąć grzecznie z tej sytuacji.
Nie chciałem ani ja ani chłopcy cofać się 4 km do tyłu i ryzykować podczepiania
kajaków do ich motorówki. Wypiliśmy więc z nimi trochę wódki przy kajakach.
Kiedy siedzieliśmy na brzegu przyjechała
znowu policja. Pewnie dbali o nas i nie chcieli, aby coś złego stało się nam w
ich mieście. Porozmawiałem z nimi trochę. Jeden z policjantów zaproponował mi
kupienie za 100$ broni palnej. Nie była to jakaś oferta kupiecka chcącego
zarobić na nas pieniądze, ale przychylna propozycja. Posiadanie broni palnej tu
w tak dzikich terenach jest czymś normalnym. Dzięki niej człowiek może
przetrwać w tajdze. Odmówiłem jednak kupienia.
Wieczorem, kiedy już tak mocno nie wiało
wypłynęliśmy. Nieźle jeszcze nas huśtało na falach.
Płynęliśmy dziś w sumie ok. 5 godz.
20 VII
2003 r.
Rano wiał dość silny północny wiatr. Mimo
jednak sztormowych warunków wypłynęliśmy. Płynęliśmy jednak tylko 2,5 godz.
Wiatr wiał tak silnie, że bardzo wolno poruszaliśmy się do przodu, prawie
staliśmy w miejscu. Fale również zaczęły robić się niebezpieczne. W wiosłowanie
trzeba było wkładać bardzo wiele siły, a efekt tego w poruszaniu się do przodu
był bardzo marny. Zatrzymaliśmy się więc na jakiejś wyspie, aby przeczekać te
trudne warunki do płynięcia. Na postoju nie marnowaliśmy czasu. Zabraliśmy się
za remonty. Stary kajak należało trochę podkleić, bo zaczęła wchodzić do niego
woda. Drugim zajęciem zaś było zszywanie butów, bowiem wszystkim nam zaczęły
się one porządnie rozlatywać. W trakcie zszywania butów każdy z nas połamał
trochę igieł.
Wieczorem siła wiatru trochę zmalała, wobec
czego wyruszyliśmy na wodę. Płynęliśmy do 23.30 godz.
Zauważyłem, że krajobraz nas otaczający był
w dniu dzisiejszym mimo wiatrów przesłonięty przez dymy tajgi. Lasy na tym
terenie płonęły. W związku z tym nie można było podziwiać w pełni Gór
Wierchojońskich. Na szczęście nie było muszki, za to były duże ilości komarów.
Teren w który wpływamy jest naprawdę dziki. Tu króluje przyroda, człowiek czuje
się wobec niej bardzo mały. Dziękuję Bogu za to, że tu jestem. Wierzę, że Jego
Opatrzność czuwa nad nami.
Płynęliśmy dziś ok. 5 godz.
21 VII
2003 r. (64°46’08N, 125°25’47E, 49 npm)
Wypłynęliśmy ok. 11.00 godz. W trakcie
płynięcia po prawej stronie widać było Góry Wierchojońskie. Choć nadal były one
przysłonięte przez dymy tajgi. Temperatura powietrza była powyżej 30°C. Nie
było żadnego wiatru. W takich warunkach atmosferycznych towarzyszyły nam
ogromne ilości gzów. Konieczną zabawą stało się więc ich zabijanie podczas
wiosłowania. Tną bowiem bardzo porządnie, powodując krwawiące rany. Zabijaliśmy
je najczęściej poprzez wyrywanie im na żywca skrzydeł. Ból za ból, krew za krew.
Człowiek w tajdze wcale nie czuje się panem stworzenia, albo jakimś wyróżnionym
wśród stworzeń. Gzy tak samo tną inne zwierzęta, jak i człowieka. Tu wszystkie
akademickie filozofie szybką schodzą z marzycielskich logicznych idei na twardą
realność istnienia, której prawdziwość potwierdza krew lejąca się z rany.
O godz. 17.30 zabłądziliśmy wpływając na
jedną z odnóg Leny, która okazała się ślepą drogą. Na szczęście w porę się
spostrzegłem i zawróciliśmy do punktu, który wprowadził nas w „maliny”. Cały
incydent zajął nam dwie godziny.
Wieczorem podpłynęła do nas motorówka. Byli
to strażnicy parku krajobrazowego, który znajduje się w tym regionie Leny.
Zapytałem ich o niedźwiedzie. Odpowiedzieli, że jest ich bardzo dużo, ale, że
my nie powinniśmy się obawiać, bowiem o tej porze są już syte.
Skończyliśmy kajakowanie o 2.00 w nocy.
Namiot rozbiliśmy na jakiejś dzikiej wyspie. Rozpaliliśmy też na noc duże
ognisko, aby nie odwiedził nas jakiś ciekawski niedźwiadek. Staramy się bowiem
zawsze w miejscach wyglądających na dzikie rozpalać na noc ognisko. Zwierzęta
podobno boją się ognia i z daleka wyczuwają dym z ogniska.
Płynęliśmy dziś ok. 14 godz.
22 VII
2003 r. (65°08’11N, 124°39’48E, 41 npm)
Dość
późno wypłynęliśmy. Pogoda była dobra. W trakcie płynięcia dymy powoli zaczęły
się zmniejszać i ilość gzów, wokół nas. Nurt rzeki był w miarę szybki. W czasie
popołudniowego postoju widziałem w tajdze niedaleko brzegu bardzo dużo śladów
różnych zwierząt. Było też parę śladów niedźwiedzich. Zaczęliśmy też próbować
łowić ryby. Wpadłem na pomysł, aby ciągnąć za kajakiem żyłkę z przynętą - małą
rybką. Niestety nic na ten sposób wędkowania nie chwyciło. Teren był bardzo
dziki. Żadnych śladów ludzi. Nie widzieliśmy dziś na wodzie żadnej jednostki
wodnej.
Płynęliśmy dziś ok. 7 godz.
23 VII
2003 r. (65°44’38N, 124°18’37E, 39 npm)
Rano zaczął wiać z południa dość silny
wiatr. W związku z tym bardzo fajnie było pakować rzeczy do kajaków, bowiem nie
było spragnionych naszej krwi żadnych komarów, gzów itp. Płynęliśmy w warunkach
sztormowych. Na szczęście wiatr mieliśmy nie w twarz, ale w plecy. Fale były
dość duże. Wiele wody wchodziło w czasie płynięcia do kajaków. Najgorsze były
do pokonywania miejsca, w których woda „kipiała”. Miejsca te tworzyły się poprzez
mieszanie się różnych prądów wodnych z wiatrem. Te sztormowe warunki mieliśmy tylko
przez pierwsze cztery godziny płynięcia. Po południu wiatr zaczął powoli
słabnąć i wieczorem całkowicie zanikł.
Teren na którym przebywamy jest naprawdę
dziki. W dniu dzisiejszym nie widzieliśmy żadnej jednostki wodnej.
Płynęliśmy ok. 9 godz.
24 VII
2003 r. (66°07’43N, 123°55’33E, 37 npm)
Dzień dzisiejszy był bardzo upalny.
Temperatura pewnie dochodziła czasami do ok. 40° C. Powietrze było bardzo
wilgotne i mało przejrzyste. Brak wiatru. W powietrzu unosiło się bardzo dużo
wszelkiego rodzaju insektów: gzów, komarów i muszki. Szczególnie gzy uwzięły
się na nas, atakując naszą odkrytą skórę. Co chwila trzeba było zabić ich parę,
bo cięły nawet przez ubranie. Wyrywaliśmy więc od czasu do czasu jakiemuś
pechowemu gzu skrzydełka, aby chociaż w ten sposób zemścić się za nasze
męczarnie. Nie zrozumie pewnie nikt takiego odreagowania, kto nie był na
Syberii w towarzystwie ogromnej ilości krwawych gzów. Człowiek dla gzów jest
tylko pokarmem. Muchy te sprowadzają wszystkie refleksje filozoficzne o
wyjątkowości człowieka we wszechświecie na właściwe miejsce. Czy też myślenie o
celowości przyrody ma sens? Po co Bóg stworzył takie paskudztwa?
Upały dnia dzisiejszego sprawiały, że dość
często zanurzałem się w wodzie. Woda w rzece była bardzo ciepła. Dawała ochłodę
i chwilowo zabezpieczała od wściekłych gzów. Te częste bardzo krótkie kąpiele
robię już od paru dni. Są to krótkie chwile wytchnienia.
Postanowiłem, że w dniu dzisiejszym musimy
spróbować złapać jakąś rybę. Wypatrzyłem więc na popołudniowy obiadowy postój
bardzo dobre do tego miejsce. Znalazłem na lewym brzegu Leny w tajdze bardzo
małą rzeczkę. Na początku postawiliśmy siatkę wzdłuż rzeczki. Ja naganiałem,
uderzając gałązkami o wodę, ryby do siatki. Jednak rezultaty tego były marne. W
siatce były tylko dwie rybki. Potem Piotrek próbował na spinning, ale też bez
rezultatu. W końcu przez przypadek dostrzegłem małe rybki, które próbowały
dostać się z małej rzeczki do Leny przez bardzo płytkie ujście o szerokości
może ok. 1,5 m. Zacząłem z Tomkiem łapać te ryby rękoma. W celu
skuteczniejszego łapania położyliśmy belkę drewnianą w poprzek ujścia małej
rzeczki. Ryby łapaliśmy czym się dało rękoma, stopami, skacząc na nie. Piotrek
i ja spróbowaliśmy parę razy rzutu spinningu do Leny w miejscu, gdzie wpadała
ta mała rzeczka. Niestety ryby połykające haczyk były tak silne, że sprzęt
wędkarski nie wytrzymał. Mi pękła żyłka podczas holowania jakieś dużej ryby, a
Piotrkowi jakaś duża ryba odgryzła cały haczyk. Na szczęście w Sangarze Mikołaj
i Wania dali nam dwie rzutki, z bardzo grubymi żyłkami i porządnymi haczykami.
Szybko więc przerobiliśmy je do wędkowania na te duże ryby. Odcięliśmy ołów i
haczyki powiązaliśmy podwójną żyłką. Następnie zakładaliśmy przynętę na haczyk-
małą rybkę i rzucaliśmy ją do Leny w miejscu gdzie wpadała do niej ta mała
rzeczka. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Potężne szczupaki
wyciągaliśmy co chwila na brzeg. W bardzo krótkim czasie nałapaliśmy cały worek
ryby, ok. 40 kg. Dalej nie chcieliśmy łapać, bo stwierdziliśmy, że tej co jest
nie zjemy szybko. Takiego wędkowania, to jeszcze nie miałem nigdy w swoim
życiu.
Nocą rozbiliśmy się na jakiejś wyspie.
Postanowiliśmy, że rano obierzemy rybę, bowiem byliśmy zmęczeni a na dodatek
gryzły nas miliony komarów. Baliśmy się trochę, że jakieś niedźwiedzie mogą nas
odwiedzić, bowiem mają one świetny węch. Ryba zaś jest świetną przynętą,
zwłaszcza kiedy zaczyna śmierdzieć. Rozpaliliśmy więc duże ognisko w miejscu
naszego biwakowania. Powietrze było pomimo nocy tropikalne, bardzo wilgotne i ciężkie.
Kto by uwierzył, że koło koła podbiegunowego mogą być temperatury jak w
tropiku. Przydałoby się trochę zimna i wiatru.
Płynęliśmy ok. 7 godz.
Nocą i nad ranem wychodziłem, aby podłożyć
do ogniska. Robię to zawsze, kiedy rozpalamy ognisko na noc. Zazwyczaj bez
podkładania drzewo pali się ok. 3 godz. Receptura, która motywuje mnie do wychodzenia
z namiotu nocą i czasami nad ranem jest zawarta w wypijaniu większej ilości
napojów przed snem. To taki niezawodny naturalny budzik.
25 VII
2003 r. (66°24’27N, 123°38’54E, 28 npm)
W dniu dzisiejszym od samego rana
temperatura była tropikalna. Wynosiła pewnie ok. 40°C. Rano uciekliśmy z wyspy
na której biwakowaliśmy z powodu dużej ilości komarów. Znaleźliśmy lepsze
miejsce do obrania ryby i napchania żołądków wczoraj złapaną rybą. Smażyliśmy
na ognisku potężne kawałki szczupaków i pochłanialiśmy jej kilogramy. Ja szczególnie
nie byłem nasycony, jadłem i jadłem. Sam się sobie dziwiłem, że potrafię tyle zjeść.
Zauważyłem też nie daleko naszego ogniska na skarpie dużo krzaków „smrodziny” -
dzikich czerwonych porzeczek. Wzięliśmy się więc jak niedźwiedzie do pożerania
z krzaków dzikiej czerwonej porzeczki. „Smrodzina” była świetnym urozmaiceniem
smaku po rybie, jak i dodatkową dawką witamin. Po królewskiej uczcie z nowym
zapałem wyruszyliśmy na dalszy podbój Leny.
Po południu w trakcie płynięcia dostrzegłem
na jednej z wysp człowieka i motorówkę. Podpłynęliśmy do niego i zaczęliśmy
rozmawiać. Nieznajomy mówił, że jest Ewenkiem. W trakcie płynięcia z Żigańska
do domu coś się stało z silnikiem w motorówce. Podpłynął więc na wiosłach do
jakiejś najbliższej wyspy i czekał na kogoś, kto mógłby mu pomóc. Na wyspie jest
już drugi dzień. Mówił, też że już spotkał przypadkowo kogoś na rzece, kto
sprowadzić ma mu jakąś pomoc. Zapytaliśmy go czy nie potrzebuje jedzenia.
Odpowiedział, że jeszcze trochę ma. Wyczułem jednak, że głupio jest mu
bezpośrednio prosić o jedzenie. Dałem mu trochę naszych produktów spożywczych.
On dał nam kilogram soli, którą zresztą bardzo potrzebowaliśmy, bowiem nasza
ryba zaczynała powoli cuchnąć.
Wieczorem znowu objadaliśmy się rybą.
Kilogram za kilogramem był pochłaniany przez nasze żołądki.
Płynęliśmy ok. 7 godz. Jutro jeśli warunki
będą dobre, to być może będziemy w Żigańsku.
26 VII
2003 r. (66°35’50N, 123°30’33E, 32 npm)
W dniu dzisiejszym przekroczyliśmy koło
podbiegunowe. Niestety mieliśmy dość silny sztorm i plany dotarcia do Żigańska
się rozwiały. Wiatr wiejący z północy prosto w twarz powodował bardzo
nieciekawe do pokonywania fale. Wysokość ich w niektórych miejscach dochodziła
do ok. 2 m, ale były one nieregularne i bardzo ostre, niczym pionowe ściany
wody. Te kształty fal były efektem połączenia prądu rzeki z wiatrem, który
wyrzucał prąd rzeczny do góry. Woda prawie kipiała i trudno było w falach
znaleźć czasami jakąś regularność. Były dość trudne do pokonywania. Płynęliśmy
bardzo niedaleko brzegu z prędkością ok. 2 km/h. Bardzo dużo wody weszło do
środka kajaków. Szczególnie do kajaka Tomka i Piotrka. Tomek, który płynął na
przednim miejscu w kajaku był całkowicie mokry od wody.
Płynęliśmy w takich sztormowych warunkach 6
godz.
Namiot postawiliśmy na skalnym wybrzeżu na
lewym brzegu Leny. Na kolację miałem nadzieję znowu opchać się rybą, bo byłem
głodny. Niestety ryba zaczęła już nieźle cuchnąć od rozkładającego się mięsa.
Zjadłem więc tylko kawałek, który popiłem wódką, aby się nie zatruć. Resztę
ryby z wielkim żalem wyrzuciłem do rzeki. Jutro jeśli warunki atmosferyczne
pozwolą będziemy w Żigańsku.
Człowiek w czasie wyprawy wiele myśli o
różnych rzeczach, może spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Wyprawy są
świetnym oderwaniem się od świata, który zostawiło się za sobą. Tu człowiek
zaczyna żyć w nowej rzeczywistości.
27 VII
2003 r. (67°58’39N, 123°22’41E, 37 npm)
Rano pagoda była słoneczna. Kiedy
wypłynęliśmy zaczął wiać leciutki wiaterek z południa. Płynęliśmy cały czas
koło lewego brzegu Leny, w którego krajobrazie od wczorajszego popołudnia
pojawiły się skaliste klify. Na brzegu widać było raz po raz rozbite namioty
mieszkańców Żigańska, którzy łapali ryby. Po ok. godzinie płynięcia wiatr
zaczął wiać porządniej. Nie był jednak na tyle niebezpieczny, aby zaraz uciekać
do brzegu. Nie chciałem zresztą płynąć blisko brzegu, bowiem musiałbym
zatrzymywać się często na rozmowy z wędkarzami. Jednak i tak podpłynęła do mnie
jakaś motorówka. Ludzie siedzący w niej radzili mi płynąć bliżej brzegu, bowiem
zaczynało już trochę falować. Odpowiedziałem, że nie jest jeszcze tak źle, a
kajak to bezpieczny sprzęt wodny na fale.
Żigańsk jest położony na lewym brzegu Leny.
W wiosce tej zrobiliśmy małe zakupy. Najgorsze, że nie mogliśmy nigdzie dostać
chleba, bowiem była Niedziela. Jeden bochenek dała nam stara Jakutka, którą
przypadkowo spotkaliśmy. Opowiedziała nam trochę na temat życia w Żigańsku. W
całym regionie Żigańskim mieszka tylko ok. 5 tyś ludzi. Jakutka mówiła, że
Żigańsk jest też ostatnim miejscem, gdzie jest obchodzone święto Yaesach w Jaukcji.
Jest ono obchodzone tu 12 lipca. Jest to największe święto w kalendarzu
Jakutów. Jest to święto lata, słońca. Wszyscy mieszkańcy Jakucji po nim idą w
sianokosy, aby zaopatrzyć zwierzęta domowe w pokarm na zimę. Święto to jest
obchodzone w różnych dniach w różnych miejscowościach Jakucji. W stolicy
Jakucji obchodzi się je ok. 22 czerwca. Dzień obchodzenia wiąże się
prawdopodobnie z szerokością geograficzną. Zapytałem Jakutkę jeszcze o pogodę w
Żigańsku. Odpowiedziała, że zawsze tu wieją straszne wiatry. Rzadkością jest
brak wiatru. Najczęściej wieją wiatry z północy. Sztormy na Lenie są bardzo niebezpieczne,
każdego roku, ktoś się topi.
Przypadkowo spotykanych ludzi na brzegu
Leny pytaliśmy o turystów. Czy często spotkać ich można w tych regionach? Czy
pamiętają kogoś, kto płynąłby wcześniej Leną na „bajdarkach”, lub czymś innym.
Wszyscy odpowiadali, że jesteśmy pierwszymi turystami wodnymi w tych regionach.
Ludzie wspominali też o niemieckich turystach, którzy pływają po Lenie prawie
każdego lata, ale dodali, że oni pływają na ogromnym pasażerskim statku.
Kiedy wyruszaliśmy z Żigańska południowy
wiatr wiał już dość potężnie. Ciężko było wyruszyć z brzegu na wodę. Fale
wchodziły do wnętrza kajaków, mimo wszelkich zabezpieczeń z góry. Marynarze
stojący na pokładzie jakiegoś statku zakotwiczonego koło brzegu patrzyli na
nas, jak na samobójców. Ten południowy sztorm był dość mocny, jak na kajaki.
Miałem dużo wody w kajaku. Tomek i Piotrek pewnie jeszcze więcej. Płynęliśmy w takich
warunkach ok. 4 godz.
Następnie postanowiłem zrobić krótką
przerwę. Wyprzedziłem trochę chłopaków i w oczekiwaniu na nich rozpaliłem
ognisko i zagotowałem wodę na herbatę. Kiedy przypłynęli i zaczęliśmy jeść dało
się zauważyć, że dym z ogniska zmienił swój kierunek. Raptownie uderzył w nas
silny północny wiatr. Po ok. 2 minutach były już białe grzywy na wodzie nadchodzące
z północy. Po następnych 2 minutach fale już miały wysokość ok. 2 m, a po następnych
minutach ok. 3 m. Lena przypominała bardziej sztormowe morze niż rzekę. Było to
spowodowane między innymi tym, że Lena w tych regionach płynie w miarę prosto,
wobec czego fale mają duże możliwości, aby się rozhuśtać do morskich rozmiarów.
Temperatura powietrza bardzo szybko spadła. Zrobiło się zimno. Siła wiatru była
ogromna. Wiosło i poduszkę Piotrka poniósł wiatr. Trzeba było szybko za nimi
gnać, aby je złapać. Na lądzie zaś rozpętała się prawdziwa burza piaskowa.
Klify koło Leny są piaskowe a wiatr porywał miliony ziarenek piasku w
powietrze. Widoczność była ograniczona przez fruwający piasek, który
przypominał zamieć śnieżną. Kajaki wnieśliśmy bardzo daleko na brzeg, aby nie porwały
je uderzające z coraz większym hukiem fale. Tu nie było już mowy o dalszym
płynięciu. Namiot rozbiliśmy na jakiejś skarpie daleko od brzegu Leny, gdzie
najmniej wiało.
To, co nas zadziwiło, to raptowność zmiany
pogody. Nigdy w życiu nie widziałem tak szybkiej zmiany południowego sztormu na
północny. Miejscowi ludzie ostrzegali nas przed północnymi sztormami.
Rzeczywiście to nie były żarty. To, co widzieliśmy, to był porządny „morski”
sztorm. Wszystkie sztormy, które widzieliśmy do tej pory na tej wyprawie były niczym
w porównaniu z tym.
W nocy zaczęło błyskać i grzmieć. Potem
przyszedł bardzo obfity deszcz. Wiatr targał wściekle naszym namiotem. Bałem
się, że nie wytrzyma. To, co widzieliśmy, to był naprawdę imponujący żywioł.
Północny sztorm- potężnie wiejący arktyczny wiatr, huk rozbijających się na
brzegu trzy metrowych grzyw fal, potoki wody lejącej się z ciemnych chmur i
grzmoty piorunów.
Płynęliśmy dziś w sumie ok. 7 godz.
28 VII
2003 r.
W nocy padał bardzo obfity deszcz i wiał z
północy silny wiatr. Obudziłem się ok. 4.00 nad ranem z powodu zimna.
Sprawdziłem pobieżnie stan namiotu. Deszcz wciąż padał, zaś pod namiotem
utworzyła się rzeczka. Strumień zimnej wody płynął pod nami. To on był głównym
sprawcą zimna, które mnie przenikało na wylot. I jak by tego było mało
wiałwiatr z północy, a ja leżałem w namiocie dokładnie po stronie północnej.
Ubrałem się więc porządnie i pod śpiwór podłożyłem worek żeglarski oraz zimową
kurtkę, aby zrobić lepszą izolację od ziemi. Na wyprawę nie wzięliśmy żadnych
karimat ani materaców.
Około 6.00 nad ranem deszcz przestał padać,
ale wiatr wiał jeszcze mocniej. Lena była prawie całkowicie pokryta pyłem
wodnym i słychać było huk fal. To był imponujący widok. Pewnie było koło 12 w
skali Beuforta. Nie było żadnej mowy o jakimś płynięciu w kajakach. Spaliśmy
więc ile się dało.
Po południu zrobiliśmy sobie obiad. Na
początku wzięliśmy do gotowania wodę z Leny, ale po zrobieniu herbaty z niej
czuło się w ustach więcej mułu niż herbaty. Wpadliśmy więc na pomysł wzięcia
wody z deszczu, która zalegała obficie w naszych kajakach. Była ona o wiele
czystsza od wody rzecznej.
Ok. godz. 23.00 zbudziło nas dwóch Jakutów.
Spaliśmy już smacznie w namiocie, kiedy usłyszeliśmy jakieś głosy na zewnątrz.
Wyjrzałem z namiotu. Stali tam dwaj Jakuci. Byli ciepło ubrani z nałożonymi na
siebie nawet kamizelkami ratunkowymi. Byli bardzo zdziwieni naszą obecnością
tutaj, tak samo pewnie, jak my ich. Na początek poprosili nas o papierosy. Choć
nikt z nas nie pali wzięliśmy je jednak na wyprawę, aby czasami móc się zrewanżować
tutejszym ludziom za jakąkolwiek pomoc. Daliśmy im papierosy i zaczęliśmy rozmawiać.
Mówili, że parę dni temu pojechali motorówką na ryby ok. 110 km od Żigańska na
północ Leny. Zaskoczył ich jednak niespodziewanie ten północny sztorm. Zostali
więc zmuszeni do nieplanowanego dłuższego biwakowania. Jeden z Jakutów mówił,
że na środę ma kupiony bilet lotniczy z Żigańska do jakiejś małej wioski, w
której mieszka. Wyruszył więc z kolegą brzegiem Leny, aby piechotą dojść do
Żigańska. Do przejścia zostało im jeszcze ok. 40 km. Następnie opowiedziałem im
o naszej ekspedycji. He dni już płyniemy, i że chcemy dotrzeć do Tiksi. Jakuci
byli pod wrażeniem. Powiedzieli, że pierwszy raz w swoim życiu widzą takich
„ekstriemałow”. Nigdy nie widzieli, ani nie słyszeli, aby ktoś w kajaku, albo
innym sprzęcie wiosłowym płynął całą Lenę od ujścia aż do Tiksi. Zapytałem ich
czy nie są głodni, czy nie potrzebują, jakichś produktów na dalszą drogę.
Odpowiedzieli, że nie. Odnośnie sztormów z północy powiedzieli nam, że trwają
one najkrócej 3 dni, jeśli nie przechodzą, to 6, 9 lub 12 dni. Pożegnaliśmy się
serdecznie. Ja ruszyłem do namiotu a oni do Żigańska wśród wyjącego sztormu i
chłodnego wiatru. Bardzo fajnie wyglądali, grubo ubrani w co się da. Jeden z nich
niósł w ręku czajnik.
29 VII
2003 r. (67°22’57N, 123°09’29E, 27 npm)
Rano nadal był sztorm. Wiatr silnie wiał i
rzeka była pokryta ostrymi białymi grzywami fal.
Ok. godz. 15.00 siła wiatru zaczęła powoli
słabnąć, jednak nadal warunki nie były dobre aby wyruszyć.
Wyruszyliśmy o godz. 19.00. Płynęliśmy
bardzo blisko brzegu, bowiem nadal były duże fale i wiał silny wiatr w twarz.
Poruszaliśmy się wolno, ale najważniejsze, że płynęliśmy do przodu. W trakcie
płynięcia minęły nas parę razy statki na których pokładzie znajdowały się
motorówki rybaków, których zaskoczył ten silny północny sztorm.
Ok. godz. 23.00 podpłynęliśmy do brzegu,
gdzie stały rozbite „pałatki”- namioty rybaków. Było nam bardzo zimno. Na
brzegu rybacy Jakuci szykowali się do wyruszenia na motorówkach w celu wyjęcia
sieci z wody. Gdy nas zobaczyli podeszli do nas i pomogli wyciągnąć kajaki na
brzeg. Zaprosili nas na „czaj” i zupę rybną. Cały ich obóz liczył ok. 15 ludzi.
„Hazjajką” - gospodarzem, dowódcą tego obozu była stara Jakutka. Namioty ich
były rozbite na lewym brzegu Leny na piaskowym wybrzeżu. Lena w tym miejscu
była już relatywnie wąska, miała ok. 5 km szerokości. Widać było dobrze jej
drugi brzeg.
W dużym namiocie, do którego weszliśmy stał
przenośny rosyjski piecyk do gotowania. Na podłodze było mnóstwo różnorakich
skór, które służyły pewnie do spania. Do namiotu weszli wszyscy Jakuci, którzy
byli w obozie. Poczęstowali nas zupą rybną, która składała się mieszanki
wszystkich gatunków ryb przez nich łapanych. Gorąca zupa była bardzo smaczna,
do tego w namiocie było ciepło. Rozmawialiśmy na różne tematy. Jakuci oczywiście
pytali nas o szczegóły naszej ekspedycji kajakowej: skąd, dokąd, ile dni już płyniemy,
itp. Ja pytałem ich też o wiele rzeczy. Mówili, że biwakują tu całe lato,
łapiąc cały czas rybę w sieci. Potem cześć jej sprzedają a resztę zostawiają
dla siebie dojedzenia. Trzech z rybaków było nauczycielami. Pensja w szkole
jest trochę mała, więc dorabiają sobie „rybałką” - łapaniem ryb. Jeden z
nauczycieli opowiadał nam o historii i kulturze Jakutów. Mówił on, że Jakuci
byli kiedyś dobrymi wojownikami w armii Czingis-hana. Jednak z jakiegoś
nieokreślonego powodu zbuntowali się i uciekli na północ Syberii. Jako
ciekawostkę nauczyciel powiedział nam, że nie było i nie ma żadnego ludu oprócz
Jakutów, któryby przystosował zwierzęta domowe do życia tak daleko na surowej
północy. Jakut zwrócił również uwagę, że na północy na Lenie oprócz Jakutów
mieszkają także inne ludy, takie jak Ewenka czy też Ewenki. Ludy te mają swoje
własne języki i religie. Obecnie jednak nastąpiło takie wymieszanie tych
narodów, że trudno jest powiedzieć, kto jest kim. Zapytałem też rybaków, czy
nie widzieli może wcześniej kogoś kto płynąłby jak my po Lenie na kajakach lub
innej łodzi wiosłowej. Odpowiedzieli, że nie. Dodali, że jesteśmy pierwszymi
„których” oni widzą. Nikogo wcześniej nie widzieli, choć łapią rybę w tym
miejscu Leny już od bardzo wielu lat, przez cały sezon letni, bardzo często
wyjmując sieci niezależnie od pory dnia. Jeden z rybaków wspomniał, tylko, że
słyszał o wyprawie Jacka Pałkiewicza na biegun zimna. Zapytałem rybaków, gdzie
można kupić chleb, bowiem w Żigańsku nie udało się nam tego zrobić. Rybacy
powiedzieli nam o możliwości kupienia go ze statku, który pływa raz na dziesięć
dni z Jakucka do Tiksi. Statek ten ma za parę godzin być w tych regionach. Zatrzymuje
się on na drugim brzegu Leny w jakimś miejscu. Na statek ten będą oczekiwać też
ludzie z wioski Kystatym. Pożegnaliśmy się serdecznie z dobrymi Jakutami i
wyruszyliśmy na wodę.
Było bardzo zimno i nadal wiał chłodny
wiatr. Nie było zbyt ciemno, bowiem na szerokościach geograficznych tych
regionów w ciągu lat noc jest jasna. Obraliśmy kurs nie bezpośrednio na drugi
brzeg, lecz pod kontem na skalny klif, który był od nas oddalony o jakieś 15
km. W trakcie płynięcia wiatr zwiększył siłę i pojawiły się ok. 2 metrowe
pionowe fale. Mimo zabezpieczeń z góry woda przelewała się przez plandeki i
wchodziła do środka kajaków. Kajak Tomka i Piotrka był silnie miotany przez te
niebezpieczne fale. Myślałem żeby utrwalić te chwile na kamerze, ale warunki
były zbyt niebezpieczne do kręcenia, za bardzo bujało mną i za dużo wody lało
się z góry. Chłopaki otrzymali niezłą dawkę adrenaliny. Piotrek parę razy pytał
mnie „jak daleko jeszcze do brzegu”. Skalny klif do którego się zbliżaliśmy
wydawał się być blisko, jak na wyciągnięcie dłoni. Jednak to była tylko iluzja
wzrokowa. Płynąłem cały czas blisko kajaka Piotrka i Tomka eskortując ich bezpieczne
przejście. Na takich falach i w takich warunkach, to jeszcze na Lenie nie pływaliśmy.
Na szczęście dotarliśmy bezpiecznie na drugi brzeg.
Poczułem w pewnym momencie zapach dymu z
ogniska. Po paru minutach zaś ujrzałem trzech siedzących ludzi wokół ognia.
Podpłynąłem do brzegu. Po chwili zjawili się Tomek i Piotrek. Byli bardzo
zmarznięci, całkowicie mokrzy. Kajak ich był prawie do połowy zalany wodą.
Dygotali z zimna. Wyciągnęliśmy kajaki na brzeg. Chłopaki szybko przebrali się w
suche ciuchy, bowiem nadal wiał zimny północny wiatr. Rozbiliśmy namiot.
Chłopcy szybko poszli spać. Ja poszedłem porozmawiać z Jakutami przy ognisku.
Czekali oni na statek z Jakucka do Tiksi. Planowo przypływa on ok. 24.00 godz.,
jednak rzadko jest on na czas. Często ma on opóźnienie 12 godzinne, 24
godzinne, albo w ogóle nie przypływa z różnych powodów. Statek ten pływa tylko
w krótkim sezonie letnim raz na 10 dni. Wszyscy trzej oczekujący Jakuci
pochodzili z wioski Kystatym. Wioska ta leży przy jakiejś rzece, która wpada z
prawej strony do Leny. Jeden z Jakutów powiedział, że jedzie za chwilę do
swojej wioski motorówką, żeby się dowiedzieć, kiedy przypłynie statek. Nie wie
dokładnie, kiedy wróci, będzie jednak przed przypłynięciem statku. Zaproponował
mi kupno chleba w swojej wiosce. Zgodziłem się. Z pozostałymi Jakutami
zrobiliśmy „czaj” i popijając go dyskutowaliśmy przy ognisku. Mówili, że w
wiosce ich mieszka ok. 600 ludzi. Głównym zajęciem mieszkańców jest rybołówstwo
i polowanie. Rybę, mięso i skóry ze zwierząt sprzedają w Żigańsku. Zapytałem
ich o niedźwiedzie. Jeden z Jakutów opowiedział mi historię, która wydarzyła
się w czasie wiosny w tym roku. Czterech ludzi z jego wioski poszło na
polowanie. W czasie, gdy spali w namiocie na jakiejś wyspie, napadł na nich
niedźwiedź. Dwóch myśliwych zabił, dwóm udało się uciec. Jakut jednak mówił, że
najgorsze są niedźwiedzie na wiosnę, teraz są one syte nie powinny więc
atakować człowieka. Zapytałem Jakutów, gdzie lepiej rozbijać namiot, aby
uniknąć spotkania z niedźwiedziami na brzegu Leny, czy też na jakiejś wyspie.
Jakuci odpowiedzieli, że niedźwiedzie są wszędzie. Doradzili jednak rozbijać
namiot w miejscach piaskowych na brzegu i rozpalać zawsze ognisko. Niedźwiedzie
mają świetny zmysł powonienia. Dym z ogniska, nie wyczuwalny dla człowieka on
potrafi go wyczuć z bardzo dużej odległości. Odradzali biwakowania na wyspach,
bowiem rosną tam często rośliny, które lubią niedźwiedzie. W związku z tym
lepiej unikać spania na wyspach. Jakuci pytali mnie dużo na temat kajaków. Czy
nie są one wywrotne, ile ważą itp. Powiedzieli, że widzą kajaki pierwszy raz w
swoim życiu. Nigdy też nie widzieli, ani nie słyszeli, aby ktoś płynął Leną na
jakiejś łódce wiosłowej. Mówili też, że cała ich wioska będzie teraz mówiła na
nasz temat i będą pamiętać nas bardzo długo.
Płynęliśmy dziś ok. 9 godz.
30 VII
2003 r. (67°36’37N, 123°05’59E, 22 npm)
Rano wiał dość silny wiatr. Obudziliśmy się
późno, bowiem ok. 14.00. Jakut przywiózł nam z wioski tylko 5 bochenków chleba.
Zjedliśmy je wszystkie od razu. Wypadało bowiem poczęstować siedzących przy
ognisku Jakutów, którzy nie jedli już od wielu godzin czekając na statek.
Statek miał przypłynąć ok. 20.00 godz. Jego dwudziestogodzinne opóźnienie było
spowodowane przez pożary tajgi w regionach Sangaru.
Parę minut przed godziną 20.00 bardzo
szybko zaczęli się pojawiać na motorówkach ludzie z wioski Kystatym. Między
innymi pojawiło się pięciu chłopaków, którzy zaoferowali mi kupno skóry
niedźwiedzia. Wczoraj, kiedy przypłynęliśmy z ciekawości zapytałem siedzących
przy ognisku Jakutów, czy można kupić w ich wiosce skórę niedźwiedzia. Jeden z nich,
który potem pojechał do wioski, aby dowiedzieć się kiedy statek przypłynie i
kupić dla nas chleb powiedział mi, że on osobiście ma dwie skóry i obie może
nam sprzedać za 4000 rubli (ok. 130 $ USA). Powiedziałem mu, że to drogo.
Wiadomość jednak Jakut zawiózł do swojej wioski. To było powodem przypłynięcia
tu pięciu chłopaków, którzy potrzebowali pieniędzy na piwo i wódkę. Chłopcy
zaoferowali mi kupno skóry niedźwiedzia za 1000 rubli. Najpierw obejrzałem
skórę i stwierdziłem, że zajmuje ona bardzo dużo miejsca i trochę śmierdzi, bo
nie była jeszcze dobrze wysuszona. Pomyślałem, że w kajaku ciężko będzie znaleźć
jakieś miejsce , aby wcisnąć skórę, a do tego potem mogą być duże kłopoty, by
ją przewieść do Polski. Odpowiedziałem więc chłopakom, że pomyślę jeszcze, ale
raczej nie kupię. Kiedy jednak statek znalazł się już na widnokręgu podeszli do
mnie chłopcy jeszcze raz. Powiedziałem im z jakiego powodu nie chcę kupować
skóry. Chłopcy jednak prawie prosili, aby ją kupić. Zaoferowali cenę 500 rubli
(ok. 16 $ USA). Nie chciałem jej zbytnio kupować, ale widząc ich smutek na
twarzy kupiłem. Kupiliśmy jeszcze od nich skórę renifera za 80 rubli (ok. 3 $
USA), była już trochę stara, ale dobra do spania, bowiem od ziemi ciągnie już
niezły chłód. Ciekawą rzeczą jest to, że chłopacy robili całą transakcję
sprzedaży z niedźwiedzią skórą po cichu. W kulturze Jakutów niedźwiedź jest
zwierzęciem „świętym”. Dużo Jakutów do tej pory wierzy w wielką inteligencją
tego zwierzęcia i jakąś moc „duchową”, którą posiada. Jeśli ty szanujesz i
respektujesz niedźwiedzia, niedźwiedź szanuje Cię i nie zakatuje Cię.
Niedźwiedzia zabija się tylko w obronie własnej i dla potrzeb leczniczych.
Dlatego też niedźwiedzi na tych terenach jest dużo więcej niż ludzi. Zapytałem chłopaków
gdzie i kiedy ustrzelili tego niedźwiedzia. Odpowiedzieli, że było to na
wiosnę, na tym brzegu ok. 200 m. od miejsca gdzie staliśmy.
Statek zatrzymał się ok. 30 m od brzegu. W
jego kierunku pojechało ok. 10 motorówek. My też wsiedliśmy do jakiejś
motorówki. Wszystko odbywało się w pośpiechu. Każdy starał się załatwić swoją
sprawę. Ludzie wchodzili na pokład i następnie ładowali do swoich motorówek
kartony z różnymi produktami. My kupiliśmy 12 bochenków chleba. Za jeden
zapłaciliśmy 30 rubli (ok. 1 $ USA). Była to najwyższa cena za jaką dotąd
kupowaliśmy chleb na wyprawie.
Ok. 23.00 wypłynęliśmy w dalsza drogę.
Płynęliśmy całą noc. Nie było zbyt ciemno. Przeciskaliśmy się przez liczne
wyspy, płynąc do przodu nie będąc pewni, czy nie trafimy na jakąś ogromną
mieliznę. O godzinie 4.00 rozbiliśmy namiot.
Płynęliśmy ok. 5 godz.
31 VII
2003 r. (68°08’52N, 123°31’41E, 26 npm)
Wypłynęliśmy ok. godz. 15.00. Pogoda była
dobra. Parę razy zmoczył nas przelotny deszcz z chmur, które wędrowały z
południa. Spotkaliśmy w trakcie płynięcia trzech rybaków na motorówce. Dali nam
na obiad rybę - jesiotra, z której ugotowaliśmy na postoju bardzo smaczną zupę.
Piotrek i Tomek są już zmęczeni wyprawą.
Piotrek już od wielu dni ciągle oblicza, kiedy dopłyniemy do Tiksi. Jednak na
swój wiek spisuje się na wyprawie bardzo dobrze. Tomek świetnie gotuje i jest
bardzo dobry w reperacji wszelkich uszkodzeń sprzętu. Nigdy jednak nie był tak
długo poza domem.
Nurt rzeki Leny nie był w regionach, w
których dziś płynęliśmy rewelacyjny. Myślałem, że od Żigańska nurt powinien
stać się szybszy, bowiem Lena strasznie się zwęża. Jednak poruszaliśmy się ze
średnią prędkością ok. 9 km/h - nasze wiosłowanie ok. 7 km/h i nurt rzeki ok. 2
km/h.
Płynęliśmy ok. 8 godz.
1 VIII
2003 r. (68°31’43N, 123°55’50E, 13 npm)
Przez
pierwszą godzinę płynięcia pogoda nam sprzyjała. Potem przyszedł wiatr z północy,
a z nim sztorm. Nie był on jednak na tyle potężny, abyśmy zrezygnowali z płynięcia.
Ciężko było płynąć pod wiatr huśtając się na falach. Płynęliśmy cały czas
bardzo blisko prawego brzegu Leny, bowiem im bliżej brzegu tym wiatr i fale
były mniejsze. W krajobrazie po prawej stronie towarzyszyła nam piaskowa
klifowa ściana. Pojawiła się ona ok. 40 km za Żigańskiem i ciągnęła się cały
czas nieustannie aż dotąd. Na lewym zaś brzegu Leny krajobraz był płaski i
porośnięty gęstymi lasami tajgi.
W
ciągu dnia minęły nas dwa statki, które płynęły prawdopodobnie do Tiksi.
Północny
wiatr i fale mieliśmy przez cały dzień. Najgorsze fale tworzyły się w miejscach,
w których nurt rzeki przyśpieszał. Północny wiatr podnosił nurt rzeki tworząc nieregularne,
pionowe ściany wody. Fale te były niebezpieczne do pokonywania. Siły jednak dzisiejszego
sztormu nie można porównać do tego, który mieliśmy za Żigańskiem. Jakuci mówili,
że tak silnego sztormu jak tamten dawno już nie mieli. Dzisiejszy sztorm choć
trudny do płynięcia pozwalał jednak płynąć do przodu.
Płynęliśmy
ok. 8 godz.
2 VIII2003 r. (68°57’32N, 124°03’12E, 16
npm)
Nadal
był sztorm. Siła wiatru i wielkość fal była jednak zdecydowanie większa niż wczoraj.
Płynąłem dziś w odległości od 50 do 100 m od brzegu. Zauważyłem bowiem, że prąd
rzeki mimo wiatru i fal był tam najkorzystniejszy do poruszania się sprawnie w
takich warunkach do przodu. Blisko brzegu fale i wiatr były mniejsze, ale
bardzo często wytwarzał się tam nurt wsteczny. Tomek i Piotrek płynęli bliżej
brzegu. Kajak ich bowiem był słabo zakryty od góry i szybko nabierali duże
ilości wody do środka. Fale dzisiejsze wcale nie przypominały rzecznych, czy
też jeziornych. Były to typowe fale morskie. Największe z nich dochodziły do
ok. 2,5 m. Mimo, że kajak miałem dobrze zakryty od góry woda i tak wdzierała
się do środka.
Po ok. 4 godz. od wypłynięcia osiągnęliśmy
wioskę Dżardżan. W wiosce tej mieszkało tylko ok. 20 ludzi. Leżała ona nad
rzeką o tej samej nazwie co wioska, a więc Dżardżan. W wioseczce tej poznaliśmy
bardzo sympatyczną ekipę meteorologów, którzy nas bardzo gościnnie przyjęli.
Było ich czterech. Dwóch z meteorologów pracowało już od wielu lat w tym
zawodzie. Dżardżan nie był ich pierwszą placówką. Dwójka pozostałych była nowicjuszami
i miejsce to było ich pierwszą placówką. Pytałem ich o szczegóły ich pracy. Meteorolodzy
mówili, że ich praca polega na codziennym mierzeniu temperatury, ciśnienia, prędkości
wiatru itp., a następnie wysyłaniu tych danych każdego dnia do bazy głównej,
która znajdowała się w Jakucku. Oprócz tego trudnić się muszą rybołówstwem, polowaniem,
wszelkimi remontami stacji itp. Sami też wypiekają sobie chleb i kucharzą. W
Dżardżanie nie ma bowiem żadnego sklepu. Statek przywozi tu latem produkty,
które muszą wystarczyć im na cały rok. To co ich trzyma przy tej pracy, to
tylko w miarę dobra pensja, którą otrzymują na swoje konta w banku, jak i
twardy „romantyzm Syberii”. Początkowo podpisują oni kontrakt na trzy lata.
Jeśli wytrzymają mogą pracować już w tym zawodzie tak długo, jak sobie zażyczą.
Jednak miejsca pracy, jak i kompanów sami sobie nie wybierają. Na terenie wschodniej
Syberii jest takich meteorologicznych stacji ok. setki. Są one rozmieszczone w różnych
miejscach. Wiele z nich znajduje się w dziczy, gdzie „diabeł mówi dobranoc”. Do
domu na urlop jeżdżą tylko raz do roku. Byłem pełen podziwu dla tych
meteorologów. Młodzi chłopcy na całkowitym odludziu i całkowicie zdani na
siebie. Zapytałem ich też na temat niedźwiedzi w tym regionie. Mówili, że jest
ich w okolicy bardzo dużo. Na wiosnę jeden z głodnych po śnie zimowym napadł na
myśliwych w domku traperskim położonym nieopodal na brzegu Leny. Jeden z
myśliwych został pożarty przez niedźwiedzia, drugi uszedł z życiem. Na
pożegnanie meteorolodzy dali nam słoik kawioru i chleb. Życzyli nam szczęścia. Niesamowici
są ludzie na Syberii. Gdzie w świecie można znaleźć tak gościnnych ludzi?
Ok.
22.30 godz. niebo zrobiło się czarne od ciemnych chmur. Weszły one na nasz kurs.
Zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł obfity deszcz, który zmoczył mnie doszczętnie,
bowiem nie nałożyłem niczego od deszczu. Zresztą na wypadek deszczu miałem
tylko kawałek folii budowlanej z wyciętą w niej dziurą. Nie nałożyłem jej
jednak, bowiem służyła mi ona również do wygodnego siedzenia w kajaku. Deszcz
padał koło godziny. Ciemne chmury, które były nad nami poskromiły jednak na
jakiś moment silny północny wiatr. Szły bowiem z południowego-wschodu.
Namiot
rozbiliśmy chyba niedaleko traperskiej chatki, w której na wiosnę grasował niedźwiedź
zabójca. Rozpaliliśmy koło namiotu duże ognisko. Mam jednak nadzieję, że Opatrzność
Boża czuwa nad nami.
Płynęliśmy
ok. 8 godz.
3 VIII 2003 r. (69°17’39N, 124°36’19E, 15
npm)
Dzisiaj
niedziela. Pogoda mimo wczorajszej burzy nie zmieniła się. Nadal wiał silny północny
wiatr i trwał sztorm. Właściwie to trwa on już prawie od tygodnia. W środę
tylko mieliśmy ciszę. Było zimno. Temperatury powietrza od Żigańska bardzo się
zmniejszyły.
Rano
musiałem suszyć moje ciuchy przy ognisku, bowiem były całkowicie mokre. Wykręciłem
je z wody, nałożyłem na siebie i stanąłem blisko ogniska. Ciepło ciała plus
ciepło ogniska dawały najszybsze rezultaty suszenia.
Bardzo
ciężko było nam płynąć pod wiatr i na dużych falach. Poruszaliśmy się bardzo
wolno. Zresztą tylko w kajakach można było w takich warunkach płynąć. Na innym
sprzęcie wiosłowym nie byłoby mowy o jakimkolwiek poruszaniu się.
Wieczorem
ok. 22.00 dostrzegliśmy na brzegu rybaków. Do nich skierowaliśmy dzioby
kajaków. Byli to Jakuci. Zaprosili nas na „czaj”. Było ich pięciu i jedna stara
kobieta, która im gotowała. Swój dom traperski mieli ok. 300 m od brzegów Leny.
Byli bardzo gościnni poczęstowali nas chlebem i kawiorem. Jakutka chciała nawet
dać Piotrkowi skarpety, bowiem przyszedł na bosaka. Ciężko było im objaśnić, że
zostawił on buty w kajaku. Rozmawialiśmy z nimi na różne tematy. Wszyscy Jakuci
pochodzili z wioski Siktiach. Mówili jednak, że prawie przez cały okrągły rok
mieszkają tu w tajdze nad brzegiem Leny. Zajmują się polowaniem i rybołówstwem.
Te zajęcia są źródłem ich utrzymania. Wszyscy ludzie z ich wioski też się tym
zajmują. Klimat jest bowiem zbyt surowy, aby coś uprawiać, czy też hodować.
Jakuci mieli dwa ładne psy. Mówili, że są to specjalne psy, które od lat szczenięcych
były tresowane do polowań. Znajdują one ślady zwierząt w tajdze po węchu, kiedy
myśliwy jest bezradny. Jakuci polują i łapią rybę nawet wtedy, kiedy
temperatura wynosi -55° C. Jeśli chodzi o pogodę mówili, że tutaj jest już
jesień i wszystkiego można się spodziewać, oprócz cichej spokojnej wody w
Lenie. Deszcz, silny wiatr, mróz, a nawet śnieg. Na pocieszenie nas jeden z
Jakutów dodał, że może jeszcze będzie ciepło. Mówił też, że przed nami teraz
będzie najtrudniejszy odcinek do przepłynięcia w dotychczasowej naszej podróży.
Jakuci wspomnieli też, że jesteśmy pierwszymi turystami wodnymi, których oni
widzą. O nikim wcześniej nie słyszeli, ani nie widzieli. Wspomnieli tylko, że
na tutejszą wiosnę pięciu młodych ludzi z Tiksi szło na nartach z Tiksi do
Jakucka. Na pożegnanie Jakuci dali nam dwa bochenki chleba, którzy sami
upiekli, słoik kawioru i mięso z dzikiego renifera. Zapraszali nas na polowania
zimą. Potem zrobiliśmy wspólne zdjęcie ze skórą niedźwiedzia, którego ustrzelili
niedawno. Niesamowici ludzi. Skąd u nich tyle gościnności i dobroci?
Kiedy
byłem już na wodzie żegnany przez Jakutów czułem się wewnętrznie naładowany
dobrocią tych ludzi. Uczucie to zawsze powraca po doświadczeniu dobroci od Ludzi
Syberii. Czym jest piękno przyrody wobec piękna wewnętrznego człowieka? Ci
ludzie chociaż nie nazywali się chrześcijanami mieli jednak wielkie serca
chrześcijańskie. Pomyślałem tak, - gdyby ktoś miał rozpoznać chrześcijan tylko
po czynach a nie słowach, to pewnie stwierdziłby, że ludzie Ci są prawdziwymi
chrześcijanami. Czy nasze Zachodnie Chrześcijaństwo nie jest skażone przez
różne egoistyczne systemy kulturowe, które bardzo mało wspólnego mają z
prawdziwym duchem chrześcijańskim? Egoistyczna pogoń za pieniądzem, własna
przyjemność, brak wrażliwości i otwartości na drugiego człowieka, zamykanie się
tylko na własny świat... itp. Czy w „chrześcijańskiej” Ameryce, Europie doświadczyłbym
tyle dobroci i gościnności jak u tych ludzi na Syberii?
Płynęliśmy
ok. 9 godz.
4 VIII 2003 r. (69°27’30N, 124°53’02E, 12
npm)
Rano
nadal pogoda była nieciekawa, wciąż trwał sztorm. Bardzo silnie wiał chłodny wiatr,
fale były duże. Pomimo takich warunków słońce świeciło na w miarę błękitnym
niebie. Arktyka jest nieprzewidywalna.
Pierwsze
godziny poruszaliśmy się z prędkością ok. 3 km/h. Rzeka była pokryta białymi
grzywami fal. Niektóre fale w odległości ok. 200 m od brzegu po silnym szkwale osiągały
wysokość ok. 3 m. Parę razy celowo wypływałem dalej od brzegu, aby przypatrzyć się
z bliska tym falom. Były one bardzo ostre. Wyglądało to tak jakby ściana wody
leciała na człowieka. Przez kajak przelewała się woda i próbowała wcisnąć się
do jego wnętrza, niekiedy nawet z dobrym skutkiem. Płynęliśmy w takich
warunkach ok. 6 godz. Na miejsce postoju wybrałem brzeg małej rzeczki, która
wpadała do Leny. Miejsce to było dobre do połapania ryb i nabrania w miarę
czystej wody do picia. Byliśmy głodni, jak wilki. Na początku zaczęliśmy
gotować na ognisku w garnku mięso z renifera, które wczoraj dali nam Jakuci.
Jednak pomimo długiego gotowania mięso to było sprężyste jak guma więc postawiliśmy
też na rzece siatkę na ryby oczywiście dalej gotując mięso renifera, które już trochę
zaczynało nadawać się do spożycia. Niestety Tomek dodał do garnka z mięsem za
dużo soli. Trochę się „wkurzyłem” pod wpływem mego rozdrażnionego żołądka, bo
wiadomo, że jak Polak głodny to zły. Poszedłem więc natychmiast wyjąć siatkę.
Na szczęście był w niej szczupak. Opatroszyłem go i usmażyłem na ognisku w
tempie ekspresowym.
Postanowiliśmy,
że w miejscu tym będziemy nocować. Byliśmy jakoś zmęczeni trudami dnia
dzisiejszego, a do tego była szansa złapania świeżej ryby na jutrzejsze śniadanko.
W
nocy pogoda się polepszyła. Sztorm zaczął cichnąć.
Płynęliśmy
w dniu dzisiejszym ok. 6 godz.
5 VIII 2003 r. (69°55’26N, 125°30’03E, 5
npm)
Rano
koło naszego namiotu było słychać odgłosy kroków dużego zwierzęcia. Pewnie jakiś
niedźwiedź chciał się wprosić na śniadanie. Wystrzeliliśmy parę strzałów z
naszego maleńkiego pistolecika straszaka.
Kiedy
rano gotowaliśmy sobie przy ognisku śniadanie przyjechało dwóch chłopaków na
motorówce, aby wyciągać swoje sieci z rybą. Jedna z ich była postawiona
niedaleko od naszej z tym, że była prawie pięciokrotnie większa niż nasza. Po
wybraniu ryb podpłynęli do nas. Zaprosiłem ich na „czaj”, ale pewnie, jak
zobaczyli w jakich warunkach higienicznych jest on przygotowywany, to się
rozmyślili. Porozmawialiśmy chwileczką. Na pożegnanie Jakuci chcieli dać nam
trochę ryby, którą niedawno wyciągnęli. Były to głównie ogromne jesiotry.
Odpowiedziałem, że nie ma takiej potrzeby, bowiem my też postawiliśmy sieć.
Dali nam więc symbolicznie jednego jesiotra.
Wyciągnęliśmy
naszą sieć. Było w niej parę ryb: szczupak, jesiotr i duży okoń. Nie był to
duży połów, ale wystarczający, aby dobrze zapchać na śniadanie nasze żołądki.
Pogoda
była tropikalna. Temperatury pewnie koło 30° C. Nie było żadnego wiatru. W trakcie
płynięcia parę razy musiałem z powodu gorąca zanurzać się w Lenie. Przed wioską
Siktiach podpłynęli do nas na motorówkach rybacy. Zapraszali nas na brzeg na
„czaj”. Szkoda jednak było marnować takich bez sztormowych warunków na Lenie.
Rybacy opowiadali nam o jakimś Polaku zesłańcu, który żył w ich wiosce. Nazywał
się Giermacki. Został zesłany w te regiony po II wojnie światowej. Miał on
bardzo dobrą opinię wśród tutejszych ludzi. Umarł w ich wiosce Siktiach. Córka
jego wyemigrowała do Polski. Rybacy mówili też, że jesteśmy pierwszymi
turystami, którzy płyną kajakami po Lenie. Nikogo wcześniej przed nami nie widzieli,
ani o nikim nie słyszeli.
Do
wioski Siktiach nie popłynęliśmy z paru względów. Przede wszystkim była już godz.
24.00. W wiosce nie było żadnego sklepu. Dużo więc czasu zajęłoby nam
znalezienie jakiejś osoby od której moglibyśmy kupić parę bochenków chleba.
Poza tym od tej wioski zaczyna się na Lenie strefa przygraniczna. Baliśmy się
więc spotkać kogoś z władz, kto mógłby nas skontrolować i odkryć, że nie mamy
specjalnych wiz, aby tu przebywać.
Po
minięciu wioski Siktiach bardzo źle się poczułem. Zaczęło mnie strasznie mdlić
i zrobiło mi się bardzo zimno. Pierwszy raz w moim życiu zacząłem dygotać
zębami i mieć drgawki całego ciała. Mimo, że nałożyłem wszystkie ciuchy na
siebie nadal było mi zimno i drgałem. Wiedziałem, że coś ze mną nie tak. Mimo
to starałem się płynąć do przodu. Prawdopodobnie miałem jakieś silne zatrucie,
bowiem mdlił mnie strasznie tłusty jesiotr, którego dziś zjadłem. Zresztą od
samego wypłynięcia w dniu dzisiejszym odczuwałem mdłości. W czasie płynięcia
celowo, aby je zwalczyć wypiłem też trochę alkoholu. Teraz jednak to miałem
apogeum. Tak silnego zatrucia to ja jeszcze ni miałem w życiu. W pewnym momencie
zrezygnowałem z dalszego płynięcia. Z trudem dowiosłowałem do brzegu. Chłopaki
wyciągnęli mój kajak z wody i rozbili namiot.
Płynęliśmy
ok. 9 godz.
6 VIII2003 r. (70°26’03N, 125°46’03E, 11
npm)
Powietrze rano było parne. Byłem strasznie
osłabiony po wczorajszym zatruciu. Wszystkie mięśnie i stawy mnie bolały, brak
było w organizmie energii. Wbrew swemu ciału powiedziałem chłopakom, że się
zbieramy i wypływamy. Bardzo ciężko mi się płynęło. Do tego komary zaczęły
ostro ciąć.
Wieczorem
podpłynęli do nas rybacy. Porozmawialiśmy chwilkę. Mieszkali oni ok. 60 km od
wioski Siktiach w samotnym domku na lewym brzegu Leny. Zapraszali nas do siebie
na „czaj”. Odmówiłem jednak, bowiem musielibyśmy cofać się ok. 1,5 km , a nurt rzeki
w tym miejscu był silny. Zapytałem ich, jak daleko muszą chodzić ze swego domu
na polowania? Odpowiedzieli, że bardzo blisko, ok. 1 km. Parę dni temu
zastrzelili koło swego domu dwa niedźwiedzie. Na pożegnanie rybacy dali nam
trzy ryby- omule. Omule są endemitami, żyjątylko w dwóch miejscach na świecie,
tu na Lenie i w jeziorze Bajkał. Różnią się one tylko rozmiarami- leńskie omule
są o wiele większe niż bajkalskie.
W
krajobrazie na lewym brzegu Leny pojawiły się przepiękne klify, zaś na prawym zniknęły.
Namiot rozbiliśmy przy pięknych skałach. Piotrek i Tomek obrali omule i wyciągnęli
ikrę. Ja położyłem się szybko spać.
Płynęliśmy
ok. 8 godz.
7 VIII 2003 r. (70°31’17N, 127°02’10E, 0
npm)
Pogoda
była bardzo dobra do płynięcia. Wiał leciutki wiatr w plecy i nurt rzeki był dobry.
Po ok. 2 godz. płynięcia ujrzeliśmy w oddali dość wysokie góry.
Lena
w tych miejscach, gdzie się teraz znajdowaliśmy była relatywnie wąska. Miała ok.
4 km szerokości. Skalne klify nadal ciągnęły się na jej lewym brzegu. Rzeczą
uderzającą w krajobrazie Leny były coraz rzadziej rosnące koło jej brzegów
drzewa i do tego coraz mniejszych rozmiarów. Tajga powoli zanikała.
Wieczorem
kiedy płynęliśmy pojawiła się przed nami na widnokręgu ciemna chmura. Pomimo,
że szła prosto na nas płynęliśmy. Nagle ujrzeliśmy, że ktoś do nas macha rękoma
z traperskiej chaty, która stała na prawym brzegu Leny. Podpłynęliśmy do brzegu
i ruszyliśmy w kierunku domu, który leżał na wzgórzu. Przywitał nas Jakut z
dwójką swoich dzieci. Zaprosili nas na „czaj” i poczęstowali zupą rybną,
chlebem i ikrą. Opowiedzieliśmy im trochę o naszej wyprawie. Jakut powiedział,
że parę lat temu był w tych regionach także jeden Polak na pontonie oblepionym
naklejkami. Wiedzieliśmy na 100%, że chodzi o Romana Koperskiego. Zaczęliśmy
Jakuta pytać o szczegóły, bowiem była to pierwsza przypadkowo odkryta osoba,
dzięki której mogliśmy coś więcej dowiedzieć się o tej „zagadkowej” wyprawie.
Wiedzieliśmy już z własnego doświadczenia , że pontonem na wiosłach nie jest możliwe
przepłynięcie Leny. Do tego świadectwa spotkanych przez nas przypadkowo na Lenie
ludzi potwierdzały, że nikt nie płynął tą rzeką w pontonie. Byliśmy bardzo
ciekawi co powie nam Jakut. Jakut powiedział, że Polak, jeździł tu swoją łódką
w górę i w dół rzeki i robił zdjęcia w tym regionie. Zapytałem, czy Polak
poruszał się swoją łodzią za pomocą wioseł? Jakut wybuchnął śmiechem.
Odpowiedział, że Polak miał ogromny silnik prawdopodobnie firmy „Yamaha”
przyczepiony do pontonu. Ponton jego aktualnie jest na „daczi” pewnego kapitana
w Jakucku. Jakut mówił, że Polak ten znał bardzo dobrze kapitana statku, który
kursuje z Jakucka w te regiony. Kapitanowi temu prawdopodobnie obiecał i oddał
mu swój ponton. Aktualnie zaś ten ponton ma trafić w moje ręce- powiedział
Jakut. Syn kapitana, który przejął kapitaństwo statku po swoim ojcu obiecał
Jakutowi dostarczyć ten ponton. Powiedziałem Jakutowi, że tym Polakiem był
Roman Koperski i że napisał on książkę o tej wyprawie. W książce zaś napisał,
że przepłynął on całą Lenę w pontonie na wiosłach i do tego bez pieniędzy.
Jakut wybuchnął głośnym śmiechem. Powoli więc zagadka wyprawy pontonowej Romana
Koperskiego coraz bardziej się wyjaśniała.
Piotrek,
Tomek i ja byliśmy „wkurzeni” na tego medialnego polskiego podróżnika, który
okazał się kłamcą i oszustem. My tu walczymy na Lenie o każdy metr, zmagamy się
ze sztormami i tajgą, padając ze zmęczenia. W upale i chłodzie, wielokrotnie
głodni, wychudzeni co najmniej po 10 kg. W brudzie, pocie i chłodzie. A ten
wielki podróżnik z silnikiem „Yamaha” i papierosem w buzi okłamuje całą Polskę,
że przepłynął całą Lenę w pontonie na wiosłach i bez pieniędzy. Szlak człowieka
trafia. Mamy jednak nadzieję, że kłamstwo to szybko wyjdzie na jaw.
Jakut
dał nam na pożegnanie puszkę kawioru z jesiotra. Powiedział, że jesteśmy pierwszymi
ludźmi, którzy za pomocą siły własnych mięśni płyną Lenę.
Płynęliśmy
dziś ok. 8 godz. Do Kisjura zostało nam już nie dużo kilometrów.
8 VIII 2003 r. (70°53’03N, 127°30’59E, 10
npm)
Pogoda rano była paskudna. Padał deszcz.
Jednak kiedy zaczęliśmy pakować się do wypłynięcia zaczęło się powoli
rozpogadzać.
Mieliśmy
wiatr w plecy. Po ok. 1 godz. płynięcia dostrzegliśmy w oddali Kisjur. Wioska
ta była położona na prawym brzegu Leny w przepięknej scenerii majestatycznych
gór rozciągających się za nią. W Kisjurze chcieliśmy kupić dużo bochenków
chleba.
Po
przypłynięciu do wioski zgromadziło się wokół nas jak zwykle trochę ludzi. Wypytali
nas skąd, dokąd płyniemy, ile dni itp. Jeden z Jakutów, który miał na imię
Władimir zaproponował, że zaprowadzi nas do „magazynu” - sklepu. Ja z Piotrkiem
poszliśmy z Władimirem. Tomek zaś został, aby pilnować kajaków. W trakcie
robienia zakupów, po obejściu paru „magazynów” okazało się, że nie ma w wiosce
dużo chleba. Kupiliśmy tylko 5 bochenków. Piotrek z chlebem i słodyczami wrócił
do kajaków. Ja z Władimirem poszliśmy szukać jeszcze chleba jeszcze w innych
„magazynach”. Panorama wioski Kisjur była dość ciekawa. Domy były zbudowane w
bardzo niedalekiej odległości od siebie. Wszędzie było bardzo dużo błota i
drewnianych kładek - pomostów. Bardzo dużo było też psów, które wyglądem
przypominały bardziej wilki niż normalne psy. Władimir mówił, że do niedawna zabijano
psy dla jedzenia i skóry. Aktualnie powstał przesąd, że osoba, która zabija psa
musi szybko umrzeć. Z tego powodu nie zabija się psów. Pomimo odwiedzenia
kolejnych „magazynów” chleba nie kupiłem.
W
trakcie wracania do kajaków Władimir pokazał mi ich dom kultury. Weszliśmy do środka
tego budynku. Dyrektorka domu kultury oprowadziła mnie po prawie wszystkich pomieszczeniach.
Byłem naprawdę mile zaskoczony istnieniem teatru na takim odludziu. W bibliotece
otrzymałem od pracującej tam starszej pani na prezent książkę o roślinach leczniczych
Jakucji. Bibliotekarka mówiła z dumą o swoim polskim pochodzeniu. Jej pradziadowie
trafili tu na zsyłkę po Powstaniu Styczniowym w 1863 r. Ona sama nazywała się
Czarnecka. Opowiadała też trochę o Polaku, który trafił tu na zsyłkę w 1941 r.
Był to ten sam Polak, którego wspominali nam wcześniej rybacy spotkani koło
wioski Siktiach. Nazywał się Giermacki. Umarł w wiosce Siktiach. Wielokrotnie
próbował on bezskutecznie przedostać się do Polski. U Jakutów człowiek ten
cieszył się dużym poważaniem. Sadził on kartofle wokół swego domu. Poślubił
Jakutkę. W trakcie jakiejś zarazy, kiedy umarło dużo dzieci w wiosce, jego mała
córka przeżyła. Wymyślił on bowiem jakieś lekarstwo na tę chorobę. Żył na
początku w Kisjurze. Po spłonięciu jednak budynku, w którym pracował posądzono
go o podpalenie. Za karę został przesiedlony do wioski Siktiach. Córka jego z dziećmi
wyemigrowała do Polski.
Po
zwiedzeniu domu kultury Władimir pokazał mi tutejszy wioskowy „Bajkał”. Była to
nieduża sadzawka przy Lenie. Na brzegu „Bajkału” rosło nieduże drzewko, pod
które należało wrzucić parę kopiejek na szczęście. Władimir mówił, że bardzo
dawno temu Jakuci mieszkali nad Bajkałem. Jednak z powodu najazdów Buriatów
byli zmuszeni uciekać na północ. Nazwa Bajkał w języku Jakutów oznacza bogate,
obfite jezioro.
W czasie wracania na brzeg do kajaków zapytałem Władimira o jego
rodzinę. Odpowiedział mi, że ma 36 lat, żonę i sześcioro dzieci- trójkę
chłopców i trójkę dziewczyn. By zapewnić im byt musi on bardzo dużo polować i
łapać ryb. Władimir mówił, że rybę sprzedaje on po ok. 10 rubli (ok. 33 centy
USA) za kilogram kupcom, którzy przyjeżdżają tu zimą samochodami aż z Jakucka.
Zimą Lena jest zamarznięta i jest wtedy jedyną drogą lądową w te regiony.
Najbardziej jednak dochodowym towarem tu jest wódka. Najtańsza wódka w
„magazynie” kosztuje ok. 100 rubli (ok. 3,5 $ USA). Jednak w obszarach poza wioską,
w których ludzie mieszkają cena jej waha się od 200 do 400 rubli (ok. 14 $). Władimir
mówił jednak, że on sam już od sześciu lat nie pije. Bardzo dużo ludzi każdego roku
umiera z przepicia. Wódka doprowadza też do kłótni, które kończą się bardzo
często walką na noże.
Kiedy
doszliśmy na brzeg do kajaków Władimir pokazał mi stojące blaszane małe budki
na brzegu Leny przy wiosce. Budki takie widzieliśmy prawie w każdej wiosce
przez, którą przepływaliśmy. Władimir mówił, że jeszcze w latach
osiemdziesiątych takich budek tu nie było. Powodem ich pojawienia się były
kradzieże z brzegów motorów, sieci itp. Wcześniej nie było złodziejstwa w tych
regionach. Ludzie mogli wszystko bezpiecznie zostawiać na brzegu. Władimir
wspomniał o niedawnej kradzieży jakichś samochodów z wioski Siktiach. Zapytałem
Władimira o ilość policjantów w tych regionach. Odpowiedział, że jest tylko
jeden na przestrzeni 500 km2. Wcześniej przed „pierestrojką” za
każdą kradzież zabierano do więzienia za kratki. Aktualnie idzie się do
więzienia tylko za grubsze przestępstwa, jak np. morderstwo. Ludzie sami we
własnym gronie wymierzają sprawiedliwość.
Zapytałem
Władimira i stojących na brzegu rybaków, czy może coś wiedzą na temat wyprawy
pontonowej pewnego Polaka, który miał płynąć Leną w 1988 r. Nikt nic nie wiedział
na ten temat.
Po
pożegnaniu się ruszyliśmy dalej na Lenę. Popłynęliśmy ok. 2 km za wioskę i zjedliśmy
rybę, którą Tomek dostał w Kisjurze od jakiegoś rybaka.
Wieczorem
w trakcie płynięcia widoki były niesamowite. Piękne dzikie góry i wijąca się
między nimi Lena. Rzeka w tych regionach była przepiękna.
Płynęliśmy
dziś ok. 7 godz.
9 VIII 2003 r. (71°01’25N, 127°36’37E, 6
npm)
Rano
pogoda była wietrzna i rześka. Słońce świeciło prawie na bezchmurnym niebie. W
trakcie płynięcia wyłaniały się przed nami przecudne krajobrazy. Przepiękne
wysokie góry schodzące aż do brzegów Leny. Jednak niedługo było nam dane
rozkoszować się pięknymi widokami. Wkrótce przyszedł bardzo silny wiatr. Siła
jego z każdą minutą stawała się coraz bardziej większa. Płynęliśmy z uporem
bardzo blisko brzegu do przodu. W końcu doszło do tego, że do brzegu, który był
oddalony od nas o ok. 30 m. musieliśmy dopływać aż ponad 10 min. Był to
północny wiatr. Na brzegu trochę zjedliśmy. Mieliśmy cichą nadzieję, że być może
zaraz wiatr ten osłabnie. Niestety wiatr się nie zmniejszał. W miejscu gdzie
staliśmy na brzegu nie było żadnego dobrego miejsca na rozbicie namiotu.
Postanowiliśmy więc pomimo silnego wiatru postarać się popłynąć jeszcze trochę
do przodu, aby znaleźć jakieś dobre miejsce na biwakowanie. Odległość ok. 1 km
płynęliśmy ponad godzinę bardzo silnie wiosłując. W końcu znaleźliśmy jakieś
miejsce, które wydawało się być dobre.
Wyciągając
rzeczy z kajaków musieliśmy bardzo uważać, aby wiatr ich nie porwał. Wiatr miał
w porywach taką siłę, że worek żeglarski ok. 40 kg. turlał po ziemi jak chciał.
Nawet kajaki wyciągnięte z wody daleko od brzegu były przemieszczane przez ten
wiatr, pomimo, że było w nich dużo rzeczy. Położyliśmy oba kajaki na ziemi
opierając je o siebie burtami. Zabezpieczaliśmy je też dużymi kamieniami.
Namiot rozbiliśmy daleko na brzegu koło góry, gdzie siła wiatru wydawała się
być najmniejsza. Siła tego sztormu była imponująca. Pył wodny był podrywany z
rzeki na wysokość ok. 100 m. Wyglądało to tak jakby to dym unosi się z
„palącej” wody. Bardzo często tworzyły się nad wodą trąby powietrza, które
wściekle nad nią wirowały. W oddali dwa statki schowały się za ścianą góry skalnej,
także nie ryzykując płynięcia w takich warunkach. Siła wiatru była w porywach
na pewno dużo powyżej 100 km/h. Małe kamienie na brzegu były podrywane przez
wiatr w powietrze. Porywy wiatru zmieniały też co chwilę swój kierunek. Było to
spowodowane otaczającymi nas górami. Tak niesamowite zjawisko przyrodnicze
widziałem po raz pierwszy w życiu.
Mamy
nadzieję, że być może jutro ten potężny sztorm zmniejszy swą siłę, bowiem powoli
kończą się nam produkty żywnościowe, a do Tiksi jeszcze daleko.
Płynęliśmy
dziś ok. 4 godz.
10 VIII 2003 r.
Nocą
dwa razy wychodziłem, aby wzmocnić tropik namiotu. Sztorm zwiększał swą siłę.
Rano urwał się od namiotu jeden z jego naciągaczy. Wiatr targał namiotem bardzo
silnie. Piotrek wybrał się do statku, który stał w oddali przy skalnej ścianie,
także wciąż oczekując na przejście sztormu. Powiedziałem Piotrkowi aby
załatwił, jak się da parę bochenków chleba. Po ok. 1,5 godz. podpłynęła do nas
motorówka z trzema ludźmi. Ubrani byli ciepło i nałożone mieli na siebie
kamizelki ratunkowe. Szli w kierunku naszego namiotu. Rozpoznałem wśród nich
Piotrka. Zaprosiłem ich na „czaj”. Był to bosman jednego ze statków, które
stały przy skale i jego pomocnik. Dali nam 6 bochenków chleba, 3 konserwy
mięsne, 2 kg. cukru, 3 słodzone mleczka zagęszczane i ok. 3 kg. mięsa z
renifera. Chciałem im zapłacić za te produkty. Nie chcieli oni jednak za to
przyjąć żadnych pieniędzy. Mówili, że ich statek jest pasażerski i pływa na
trasie Kisjur - Tiksi i z powrotem. Powiedzieli nam też o możliwości
dopłynięcia do Tiksi przez Zatokę Niejełowo. Odradzali nam płynięcie do Tiksi
przez Morze Laptieva. Droga ta jest dłuższa i o wiele niebezpieczniej sza z
powodu częstych sztormów. Marynarze poinformowali nas również, że w Tiksi jest
bardzo dużo wojska i bez specjalnych wiz będziemy na pewno szybko aresztowani.
W trakcie naszej rozmowy pomocnik bosmana zauważył, że ich motorówka odpływa od
brzegu. Ruszył on więc nagle, aby ją ratować. Widząc co się dziej krzyknąłem do
Tomka, aby dał mi wiosło od kajaka. Nie czekałem jednak, kiedy Tomek mi je
dostarczy. Szybko wystartowałem w kierunku odpływającej motorówki. Do brzegu
było ok. 250 m. Wyprzedziłem pomocnika bosmana i wbiegłem do wody. Woda na
szczęście nie była jeszcze zbyt głęboka. W ostatnim momencie rzuciłem się na
końcówkę linki, która była przymocowana do motorówki. Motorówka była uratowana.
Wracając
do ogniska zauważyłem zwalony namiot. Byłem pewny, że coś w nim pękło. Kazałem
Piotrkowi i Tomkowi wyjmować i sprawdzać rurki od masztu. Przeczucia moje szybko
się sprawdziły. Jedna z rurek od masztu nie wytrzymała siły wiatru i pękła.
Porwał się też drugi naciągacz od namiotu. Byłem trochę „wkurzony”. Bosman i
pomocnik bosmana wypili szybko „czaj” i poszli do motorówki. Pożegnałem ich
podziękowałem jeszcze raz za produkty i wróciłem do chłopaków. Szybko
obmyśliliśmy możliwość jakiejś naprawy namiotu. Obkleiliśmy połamaną rurkę
grubą taśmą samoklejącą wraz z wzmacniającymi jej konstrukcje paroma śledziami
od namiotu, które wcześniej wyprostowaliśmy. Następnie zabraliśmy się do
znalezienie w pobliżu nas jakiegoś mniej wietrznego miejsca na rozbicie namiotu.
Znaleźliśmy takie miejsce wewnątrz kotlinki przy ścianie, która zasłaniała
wszystkie północne wiatry, jednak nie zasłaniała od wiatrów wiejących z
kotliny, które potrafiły również od czasu do czasu potężnie huczeć. Namiotu
jednak od razu nie rozbijaliśmy, bowiem baliśmy się, że jakiś silny poryw
wiatru znowu może coś w nim połamać.
Wieczorem
cała rzeka była pokryta pyłem wodnym unoszącym się na wysokość ok. 100 m. Był,
to niesamowity widok. Woda parowała od silnego wiatru. W namiocie w czasie większych
porywów wiatru wszyscy podpieraliśmy rękoma i nogami rurki od masztu, aby nic nie
popękało. Wiatr przeraźliwie huczał.
Czekamy
na zmianę pogody. Północna Lena począwszy od Żigańska jest naprawdę bardzo
wietrzna i sztormowa.
11 VIII 2003 r.
Nadal
trwał sztorm. Niebo całe było zachmurzone. Wiatr nadal bardzo silnie wiał. Było
zimno. Prawie całą noc spaliśmy a jednocześnie wsłuchiwaliśmy się w większe
porywy wiatru. Kiedy uderzał w namiot trzymaliśmy rękoma i nogami za rurki od
masztu, aby nie popękały. Rano sytuacja się nie zmieniła. W ciągu dnia nie
zostawialiśmy pustego namiotu. Zawsze, ktoś musiał w nim być, aby czuwać. Dwa
statki nadal stały zakotwiczone przy skalnej ścianie góry, która osłaniała ich
od silniejszego wiatru.
Po
południu zrobiłem z Piotrkiem małą wycieczkę górską. Zdobyliśmy szczyt najbliżej
nas położonej góry. Widoki były niesamowite. Zrobiliśmy więc trochę zdjęć
fotograficznych. Na samym wierzchołku wiatr tak potężnie wiał, że nie można
było ustać na nogach. Bałem się że może on zwiać, któregoś z nas w jakąś
przepaść. Widoki jednak były zapierające dech.
Mamy
już wszyscy dość tego sztormu i czekamy z niecierpliwością na zmianę pogody. Jak
dobrze byłoby jutro wreszcie wypłynąć. Tak niedużo kilometrów do celu, a nic
nie można zrobić, oprócz modlitwy o lepszą pogodę.
12 VIII 2003 r. (71°16’58N, 127°19’11E, 21
npm)
W
nocy porywy wiatru były bardzo silne. Wielokrotnie musieliśmy podpierać rurki
od masztu namiotu. Wiatr przeraźliwie huczał. Ok. 3.00 nad ranem przyszło dużo
ciemnych chmur. Zaczął padać deszcz. W oddali słychać było grzmoty piorunów.
Nad
ranem wiatr jakby trochę przycichł. Wiał nadal, ale jego porywy nie były już takie
mocne jak wczoraj. Zdecydowałem, że czas stąd uciekać. Miejsce, gdzie się znajdowaliśmy
było fatalne dla naszego uszkodzonego już zresztą namiotu, bowiem spotykały się
tu dwa wiatry. Jeden wiejący z północy rzeki i drugi wiejący z kotliny.
Tworzyły one niezłe mieszanki wybuchowe, łącznie z trąbami powietrznymi.
Mimo
deszczowej sztormowej pogody ruszyliśmy na wodę. Płynęliśmy ok. 4 m od brzegu.
Było bardzo ciężko. Moja technika wiosłowania polegała na tym, że kiedy wiatr
nie szkwalił wiosłowałem z całych sił do przodu bardzo szybko, kiedy zaś
przychodził silny szkwał kuliłem się w kajaku, jak najniżej i starałem się nie
stracić zdobytych metrów. Porywy wiatru były jednak tak silne, że w ciągu
sekundy potrafił zepchać kajak 10 m do tyłu. Minęliśmy wkrótce jeden ze
statków, który nadal stał zakotwiczony przy skale nie ryzykując wypłynięcia.
Drugi zaś wypłynął parę godzin temu. Wiatr był bardzo zimny. Ręce drętwiały strasznie
od mrozu. Mimo rękawic, czapek i wielu ciuchów na sobie wciąż było zimno.
Po
ok. 4,5 godz. płynięcia ujrzeliśmy po prawej stronie traperski domek. Był on zbudowany
na małym wzniesieniu koło rzeki, która wrzucała swe wody do Leny. Na brzegu była
motorówka, co świadczyło o tym, że są w nim ludzie. Byliśmy bardzo zmarznięci, mokrzy
i w tym momencie marzyliśmy tylko o tym, aby się gdzieś na chwilę ogrzać. W
domu zostaliśmy przyjęci przez dziadka i babcię. Poczęstowali nas najlepszym jedzeniem,
które posiadali. Mówili, że pochodzą z Kisjura, a tu „rybaczą” - łapią ryby. W
ciągu sezonu letniego łapią oni ok. 1,5 tony ryby, zaś w ciągu zimy ok. 5 ton.
Rybę sprzedają a za pieniądze, które otrzymują utrzymują siebie i pomagają
swoim dzieciom. Cena ryby waha się od 10 rubli (ok. 33 centy USA) do 18 rubli
(ok. 65 centy USA) za kilogram. Mówili, że słyszeli przez radiostacje, że w
Tiksi pada śnieg i jest sztorm. Temperatura powietrza wynosi ok. 10° C w dzień
i 3° w nocy. Radiostacja ich był zasilana z akumulatora na kolbkę. Na dalszą
drogę dali nam trochę jedzenia i specjalne zapałki, które służą do rozpalania
ogniska nawet przy silnych wiatrach. Mieliśmy, co prawda zapałek bardzo dużo.
Jednak dziadek chciał usilnie, żebyśmy je wzięli. Mówił, że sprawa rozpalenia
ogniska w tych regionach często decyduje o życiu i śmierci. Dziadek i babcia
odprowadzili nas na brzeg do naszych kajaków. Przyglądali się naszemu sprzętu
wodnemu. Powiedzieli, że w ich regionach myśliwi, kiedyś a nawet niektórzy do
dziś używają podobnych łódek do polowań. Nazywają się one w jakuckim języku
„ty”. Radzili nam na nocleg zatrzymać się w ich domku traperskim przy Lenie,
który znajduje się ok. 10 km stąd. Poinformowali jednak, że bardzo trudno go
znaleźć, bowiem jest on prawie niewidoczny z brzegów rzeki. Serdecznie się
pożegnaliśmy z życzliwymi ludźmi, podziękowaliśmy za ich dobroć i ruszyliśmy w
dalszy rejs.
Było
bardzo zimno wiosłować. Chłodny wiatr nadal wiał w twarz. Mimo rękawic ręce były
zdrętwiałe. Chciałem nie przegapić tego traperskiego domu. Temperatura
powietrza na pewno była ok. 0° C. Do tego dochodził arktyczny wiatr. Byliśmy
mokrzy. Namiot mieliśmy uszkodzony. Marzyłem więc, aby móc znaleźć ten domek.
Traperski
domek udało mi się wypatrzyć. Zdradziła go pusta beczka od benzyny, która stała
na brzegu. Z radością weszliśmy do środka. Rozpaliliśmy w piecu. Wyjęliśmy
pobite szkło z rozbitych dwóch okienek a następnie zabiliśmy je folią, żeby
było ciepło. Być może szkło w nich pobił jakiś niedźwiadek? W domku bardzo
szybko zrobiło się przyjemnie ciepło. Szybko zasnęliśmy.
Płynęliśmy
w dniu dzisiejszym ok. 6 godz.
13 VIII2003 r. (71°26’50N, 127°22’25E, 22
npm)
Rano
pomimo, że słońce świeciło nadal wiał silny północny wiatr. Po zjedzeniu śniadania
przyjrzeliśmy się trochę naszemu traperskiemu domu, w którym spędziliśmy noc. Dom
ten nie był zamykany na żadną kłódkę, czy też zamek. Podobnie zresztą jak
wszystkie inne traperskie domy, które wcześniej widzieliśmy. Składał się on
tylko z jednej małej izby. Przy wejściu był piecyk i drzewo na rozpałkę. Dalej
był stół, dwa łóżka i ogromna skrzynia. Na jednej ze ścian wisiała mała
półeczka z książkami, magnetofonem i radiostacją. W domu było też dużo
produktów spożywczych. Przy drzwiach wejściowych od strony zewnętrznej domu
wisiało też parę ubrań zrobionych z różnych skór. Był tam sweter z przyszytymi
do niego rękawicami, buty wykonane ze skóry na każdy pewnie rozmiar stopy i
dwie czapki. W jednej z czapek było gniazdo szerszeni. Na zewnątrz domu można
było też znaleźć drewniane sanki, młotek, siekierę, gwoździe i stertę starych
zużytych rybackich gumowców. Ze sterty gumowców wybrałem jakieś dwa wyglądające
na najlepsze, bowiem buty moje były już do niczego. Buty które nosiłem miały
ogromne dziury na palcach i od dołu obrywały się już całkowicie podeszwy. Od
wielu dni wiązałem podeszwy do butów sznurkami, ale nie było to skuteczne
rozwiązanie. Wyrzuciłem więc swoje stare buty na stertę starych gumowców a nałożyłem
sobie na nogi dwa stare gumowce. Gumowce co prawda były trochę dziurawe, ale czym
były te maleńkie dziurki wobec dziur w moich starych butach. Poczułem się jak prawdziwy
rybak, bowiem wszyscy rybacy na Lenie nosili takie buty. W ramach wdzięczności zostawiłem
na stole w domu rybackim trochę pieniędzy.
Na
Syberii panuje zwyczaj zostawiania traperskich domów zawsze otwartych. W domu
takim każdy może przenocować. Szczególnie człowiek, który znalazł się w
trudnych warunkach i potrzebuje schronienia. Dlatego ważną rzeczą jest, aby w
domu wszystko było przygotowane na takiego nieoczekiwanego gościa: drzewo na
opał, zapałki, garnki i jakieś artykuły spożywcze. Po przenocowaniu w takim
domu wypada go posprzątać i w miarę możliwości przygotować dla innego
niespodziewanego gościa.
Sztorm
nadal trwał, mimo to wypłynęliśmy. Wiał bardzo zimny wiatr. Byliśmy ubrani ciepło,
w czapki, rękawice i inne ciepłe ciuchy. Piotrek i Tomek mieli zimowe kurtki,
ja zaś stosowałem metodę „cebulki”, czyli miałem nałożony na siebie sweter i
prawie wszystkie koszulki z krótkim rękawem. Fale były bardzo wysokie. Płynąc
ok. 100 m od brzegu niektóre z nich osiągały wysokość do ok. 3 m.
Po
ok. 4 godzinach płynięcia dostrzegłem na brzegu stojący samotnie „wiezdachod”. Zatrzymaliśmy
się go obejrzeć. Jest to samochód, wyglądający jak wóz pancerny na gąsienicach,
który służy do poruszania się w tych terenach. Można w nim jeździć po takich powierzchniach
po których nawet najlepszy samochód terenowy nie miałby żadnych szans przejechania.
Zresztą w regionach tych nie ma żadnych dróg, nawet polnych. „Wiezdachodem”
porusza się zwykle wzdłuż małych rzek i ścieżek znanych tylko dla tutejszych
mieszkańców. Pożera on ogromne litry paliwa. Jest za to jedyną i niezastąpiona maszyna
zdolną do poruszania się w tych regionach niezależnie od pory roku.
Nie rozpalaliśmy ogniska w miejscu gdzie
stał pusty „wiezdachod”. Dostrzegliśmy bowiem w oddali stojący jakiś domek.
Postanowiliśmy płynąć do niego, gdyż było nam bardzo zimno. Dom był położony w
odległości ok. 3 km od nas. Był on zbudowany u podnóża stoku góry. W miejscu
tym widać było dużo chmur, które schodziły z gór i wchodziły na rzekę. Kiedy
znajdowaliśmy się w odległości ok. 500 m od tego domu chwycił nas w swoje szpony
bardzo potężny wiatr. Siła jego była naprawdę imponująca. Płynąc ok. 20 m od brzegu
przez ok. 15 min nie mogłem podpłynąć do niego ani o jeden metr. Porywy tego
wiatru były piekielne. Osiągały na pewno dużo powyżej 100 km/h. Kuliłem głowę i
ciało jak najniżej w kajaku, żeby jak najbardziej zmniejszyć opór powietrza.
Miejsce to było trochę podobne do tego w którym złapał nas parę dni temu ten
piekielny sztorm. Jedne wiatry schodziły z kotlin górskich drugie wiały z
północy od dołu rzeki. Wiatry te mieszając się z sobą tworzyły trąby powietrzne,
które szczególnie były niebezpieczne. Kajak Tomka i Piotrka o mało co nie
został przewrócony przez jedną z tych piekielnych powietrznych trąb. Ledwo
zapanowali nad przewracającym się kajakiem instynktownie ratując się zgranie i
w porę wiosłami. Bardzo długo podchodziliśmy do brzegu. Nie było przy nim
żadnej motorówki, za to było widać dwa ogromne psy biegające koło domu.
Wyciągnęliśmy kajaki na brzeg. Piotrek został przy kajakach, ja zaś z Tomkiem
ruszyłem w kierunku domu. Szybko wyczuły nas psy i ruszyły na nas do ataku. Na
szczęście w porę wybiegły z domu krzycząc za psami jakaś dziewczyna i starsza
kobieta. W pierwszym momencie myślały, że jesteśmy marynarzami ze statku, który
stał zakotwiczony za skalną górę i przeczekiwał sztorm. Wyjaśniliśmy im jednak,
że nie. Zaprosiły nas do domu. Kajaki wnieśliśmy jeszcze wyżej na brzeg, bowiem
sztorm zaczął się już na dobre i nie było żadnej mowy o dalszym płynięciu.
Jeden z psów- owczarek niemiecki był bardzo agresywny pomimo tego, że krzyczały
na niego cały czas kobiety. Wyjaśniły nam, że jest on nowy i jeszcze nie
nauczył się być im posłuszny. Udało się im jednak zamknąć go w jakiejś budzie.
W
domu było ciepło i przyjemnie. Szybko też dostaliśmy coś do jedzenia. Starsza kobieta
przedstawiła się nam jako naczelnik bazy. Na imię miała Rajsa. Drugą osobą,
która pomagała jej była jej córka Liena. Rajsa była bardzo rozmowna. Mówiła, że
dom, w którym przebywamy jest „maładjożną bazą 33”- młodzieżową bazą.
Przyjeżdża do niej na 24 dniowe turnusy młodzież z Tiksi i Kisjura. W trakcie
pobytu tu uczą się o kulturze Ewenków i Jakutów. Do tego uczą się także polować
i łapać ryby. Na stałe jednak Rajsa, jak i jej córka mieszkają w Tiksi. Rajsa
powiedziała mi także, że jest przedstawicielką mniejszości narodowych Ewenków w
parlamencie Jakucji. Mówiła, że bardzo lubi i często wychodziła z eweńskimi
„ljeniowodami” - koczownikami, którzy pasą renifery na wiele miesięcy w tundrę.
Życie z nimi daje jej spokój ducha. Zarówno ona, jak i jej córka były osobami
bardzo religijnymi. Parę lat temu nawróciły się one na chrześcijaństwo (jakieś
wyznanie protestanckie). Rajsa z wielkim przejęciem opowiadała o swojej wierze.
Widać było, że wiara w Jezusa Chrystusa jest dla niej najważniejszą sprawą w
jej życiu.
Dom
w którym przebywaliśmy był położony na stoku góry. Podczas silnych porywów wiatru
cały on huczał i się trząsł. Miało się wrażenia, że za moment wszystko
pofrunie: dach, szyby. Huk trzęsącego się domu przypominał dźwięk pędzącego
pociągu. Rajsa mówiła, że wiatry te mają taką siłę, że potrafią przewrócić
nawet motorówki stojące na brzegu, czy też płynące po wodzie. Wczoraj wiatr
przewrócił i poniósł dwie toalety, które stały koło domu. Dowiedzieliśmy się
również, że bardzo często ten dom jest odwiedzany przez „Miszka” - niedźwiedź.
„Miszka” nauczył się podkradać od nich różne produkty spożywcze, bowiem bardzo
mu one smakują.
Płynęliśmy
dziś w sumie ok. 5 godz.
14 VIII 2003 r. (71°57’12N, 127°12’06E, 14
npm)
Rano wiatr nadal wiał, lecz siła jego nie była tak
mocna jak wczoraj. Szybko więc spakowaliśmy kajaki i szykowaliśmy się do
wypłynięcia. Rajsa dała nam dużo adresów jej znajomych w Tiksi, którzy mogą nam
pomoc w razie jakichkolwiek problemów. Powiedziała, też, że 18 VIII ona będzie
w Tiksi. Zapraszała nas do swego domu. Serdecznie się pożegnaliśmy i ruszyliśmy
na dalszy rejs.
Pogoda
była wyśmienita do płynięcia, pomimo, że od czasu do czasu wchodziły na rzekę
porywiste wiatry z gór. Wiały one z różnych kierunków. Raz w twarz, raz z boku,
raz w plecy. Najważniejsze jednak, że płynęliśmy do przodu. Widoki w tej części
Leny były nieziemsko piękne. Cudowne dzikie góry z przeróżnymi kształtami
stoków ciągnęły się po prawej stronie Leny. Drzew już w krajobrazie nie było.
Po lewej stronie rzeki rozpościerała się tundra. Od czasu do czasu widać było
śnieg, który zalegał niektóre miejsca.
Po
ok. 4 godz. płynięcia odwiedziliśmy domek traperski, który stał samotnie po
prawej stronie rzeki. Koło domu chodził bardzo wychudły pies. W domy tym
mieszkali bardzo starzy już dziadek i babcia. Poczęstowali nas „czajem” i jakąś
suszoną rybą. Dziadek był trochę głuchy. Babcia zaś słabo mówiła po rosyjsku,
gdyż była Ewenką. Z dziadkiem porozumiewała się ona tylko w języku eweńskim.
Język
eweński jest już prawie na wymarciu. Bardzo mało Ewenków zna już swój język.
Język ten nie jest ani trochę podobny do języka jakuckiego. Na terenach tych
aktualnie są używane przede wszystkim dwa języki: rosyjski i jakucki. Nastąpiło
już takie wymieszanie kulturowe, że trudno jest powiedzieć, kto jest czystym
Ewenkiem, Jakutem, czy też Ewenka. Późnym wieczorem przypłynęliśmy też do
jakiegoś innego samotnie stojącego traperskiego domku. Przebywał w nim młody
rybak. Był on Rosjaninem. Wypiliśmy z nim „czaj”. Powiedział nam, że w osadzie
rybackiej Tit-Ary będziemy mogli otrzymać trochę chleba na dalszą podróż. Kiedy
piliśmy „czaj” rozmawiając z rybakiem jego pies wywęszył i ukradł nam z kajaków
trochę żarcia: kiełbasę i ok. 0,5 kg cukierków. Byliśmy wściekli na niego, ale
przy właścicielu nie wypadało psa ukarać za jego brak manier dobrego wychowania.
Gdyby jednak nie właściciel to otrzymałby od nas jakąś dobrą lekcję wychowawczą.
Pogoda
była w miarę dobra. Płynęliśmy więc całą noc. Namiot rozbiliśmy ok. 4 nad ranem
na jakiejś wyspie niedaleko Tit-Ary.
Płynęliśmy
ok. 11 godz.
15 VIII 2003 r. (72°15’55N, 126°56’22E, 1
npm)
Od
samego rana padał deszcz. Było zimno i mokro. Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy
rzeczy do kajaków i ruszyliśmy na wodę.
Po
ok. 1 godz. płynięcia dostrzegliśmy po lewej naszej stronie jakieś budynki
stojące na brzegu wyspy. Było to osada rybacka Tit-Ary. Kiedy zbliżaliśmy się
do brzegu rybacy przeciągali akurat za pomocą traktora duży kontener z rybą.
Podeszliśmy do nich. Poznaliśmy tam szefową tej bazy. Zapytaliśmy ją czy można
gdzieś tu kupić trochę chleba. Szefowa bazy powiedziała, że nie za bardzo, ale
coś postara się nam załatwić. Wcześniej jednak zaprosiła nas do obejrzenia
„letnika”. W czasie drogi do niego zapytałem ją, czy może pamięta Romana Koperskiego,
Polaka, który był tu w 1998 r.? Odpowiedziała, że nie pamięta. Po czym dodała na
swoje usprawiedliwienie, że dość sporo odwiedza ich różnych ludzi. W „letniku”
szefowa wzięła się za dokładne ważenie ryby, którą wnosili co chwila, w
ogromnym pojemniku, dwóch rybaków. Praca ta była ciężka, bowiem pojemnik ten
ważył zwykle ok. 150 kg. „Letnik” był dwupiętrowy. Składał się z długich
korytarzy połączonych z bocznymi komnatami. Wszędzie był lód. W komnatach
składane były różne gatunki ryby. Dwóch rybaków z dolnego piętra pracowało
ciepło ubranych przy pakowaniu ryb do worków. Temperatura tam była naprawdę
niska. Po zważeniu ryb szefowa dała nam dwa bochenki chleba. Chciałem jej
zapłacić. Odpowiedziała jednak filozoficznie, że na Syberii nie wszystko można
kupić za pieniądze. Po czym dodała, żebyśmy zgłosili się do rybaków, którzy
pracują 800 m stąd po rybę. Pożegnaliśmy się z nią serdecznie i podpłynęliśmy
kajakami do rybaków. Dwóch rybaków pracowało przy obieraniu ryby, otoczeni
latającymi nad ich głowami sępującymi mewami, reszta zaś była w środku jakiegoś
budynku. Rybacy ci mieli krótką przerwę w robocie i grali w karty.
Porozmawialiśmy z nimi trochę. Zapytałem rybaków ilu ludzi mieszka w Tit-Arach?
Odpowiedzieli,
że aktualnie ok. 30. Rybaków jest ok. 20, a reszta to dzieci i żony niektórych rybaków.
Rybacy zaś wypytali nas o naszą wyprawę kajakową. Mówili, że przebywało do nich
już wielu ludzi, ale na kajakach, którzy wiosłują od samego aż prawie Bajkału
to jeszcze nikt. Wszyscy goście przypływają do nich statkiem lub przylatują
helikopterem. Powiedzieli, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy przypłynęli do
nich za pomocą siły własnych rąk aż z samego Bajkału. Zapytałem rybaków, czy
pamiętają Romana Koperskiego i jego wyprawę pontonową z 1998 r. Jednak nikt z
nich siedzących w środku budynku nie pamiętał takiej osoby. Jeden tylko rybak,
który pracował przy obieraniu ryby wspomniał coś o Romanie Koperskim. Zapytałem
go, czy pamięta na czym on dostał się do nich. Odpowiedział, że nie pamięta.
Rybacy dali też nam dużo informacji o odcinku Leny, który był do przepłynięcia przed
nami. Mówili nam, żebyśmy koniecznie zapłynęli do stacji polarnej „Sokol” i do międzynarodowej
stacji badawczej „Nordschield”. Pokazali nam na mapie, gdzie się one znajdują.
Mieszkają w nich bardzo gościnni ludzie. Do Tiksi radzili dostać się przez
Zatokę Niej ełowo. Mówili, że nie ma potrzeby ryzykować dłuższej i
niebezpiecznej drogi przez Morze Laptieva. Wszyscy rybacy pływają do Tiksi
przez Zatokę Niejełowo. Na pożegnanie dali nam cztery duże ryby, które
specjalnie dla nas wybrali z dużej kupy ryb, która była w jakimś dużym
pojemniku. Proponowali nam, abyśmy zostali u nich trochę dłużej. Pożegnaliśmy
się z nimi serdecznie. Rybacy ruszyli do swojej pracy, my zaś na dalszy rejs.
Po
ok. 1,5 godz. płynięcia zrobiliśmy postój, aby zjeść rybę. Byliśmy głodni. W
trakcie kiedy siedząc przy ognisku jedliśmy z apetytem rybę podpłynęła do nas
motorówka z dwojgiem ludzi. Zapytali nas czy potrzebujemy jakiejś pomocy?
Odpowiedziałem, że nie i zaprosiłem ich na „czaj”. Byli to rybacy z Tit-Ary.
Wracali oni z Tiksi do Tit-Ary z pocztą i zakupami. Jeden z nich bardzo
śmieszny był z pochodzenia Czeczeńcem, drugi również z wielkim poczuciem humoru
z pochodzenia Kazachstańczykiem. Tworzyli zgrany duet. Wyjęli z motorówki swoje
zakupy i poczęstowali nas. Wypiliśmy z nimi jedną wódkę. Opowiadali, że do
Tiksi trafili przez wojsko. Służyli bowiem w tym mieście i w trakcie wojska
poznali miejscowe piękności tego miasta. One to sprawiły, że szybko zmienili
stan kawalerski na małżeński i mieszkają już w Tiksi od 20 lat. Czeczeniec
mówił, że na Syberii każdy go zna, bowiem jest tu tylko jedynym rybakiem z
Czeczenii. Żartowali ze swoich kolegów rybaków z Tit-Ary mówiąc, że za mało
dali nam ryby. Rybacy chwalili życie w czasach komunizmu, podobnie zresztą jak
każdy człowiek, którego spotkaliśmy na Lenie. Mówili, że w czasach komunistycznych
w Tit-Ary była poczta, sklep, kino. A teraz nie ma niczego. Nikt się o to nie troszczy.
Po zakupy i pocztę muszą jeździć aż do Tiksi. Pożegnaliśmy się serdecznie z
tymi sympatycznymi i gościnnymi ludźmi. Mówili, że do Tiksi przypłyną znowu za
parę dni i rozpoznają nas po brodach. Każdemu z nas bowiem porosły przez czas
wyprawy spore brody.
Płynęliśmy
do bardzo późna w nocy. Namiot rozbiliśmy na skalistym wybrzeżu ok. 25 km od
bazy polarnej „Sokol”.
Płynęliśmy
ok. 7 godz.
16 VIII 2003 r. (72°22’59N, 127°22’05E, 0
npm)
Pogoda
była pochmurna. Na szczęście nie było żadnego wiatru. W trakcie płynięcia podziwialiśmy
przepiękne klify, które w niektórych miejscach były naprawdę cudowne. Spadające
niemal pionowo do wody skalne wysokie ściany zapierały dech w piersi. Stwierdziliśmy
jednomyślnie, że Lena na dalekiej północy jest najpiękniejsza.
Po
paru godzinach minęliśmy wyspę „stołb”. Wyspa ta jest uważana za koniec rzeki Leny.
Dalej jest już tylko olbrzymia jej delta. Wyspa ta jest nieduża, w kształcie
owalnym i otoczona dokoła pionowymi skalnymi klifami.
Wkrótce
północny brzeg Leny, przy którym cały czas płynęliśmy skręcił mocno w kierunku
wschodnim. Po paru minutach wyłoniły się nam domy bazy polarnej „Sokol”. W bazie
zostaliśmy bardzo gościnnie przyjęci. Pracowało i mieszkało w niej 7 osób. Naczelnik bazy, który pracował w niej od 20 lat opowiadał
mi dużo o specyfice jego pracy. Mówił, że aktualnie mało ludzi chce pracować w
zawodzie polarnika. Zniechęca ich totalne odludzie, jak i niskie zarobki
wynoszące ok. 100 $ miesięcznie. On sam nie otrzymuje już pensji od 2 lat. Praca
jest ciężka. Wieczne remonty czegoś, jak i codzienne mierzenie danych meteorologicznych
i hydrologicznych. Zimą, kiedy są tu zamiecie śnieżne między domem i innymi
budynkami oraz przyrządami pomiarowymi rozpościerane są liny. Bywały bowiem w tych
regionach wypadki, że osoba wychodząca z domu za jakąś potrzebą nie mogła
trafić z powrotem do niego z powodu „purgawicy”- zamieci śnieżnej. Wiatry są
bardzo silne. Żona naczelnika mówiła, że wielokrotnie mąż jej pomagał dojść do
domu z podwórka zasłaniając sobą wiatr. Naczelnik poruszył również temat nie
kontrolowanego od czasów „pierestrojki” połowu ryb w rzece Lenie. Dawniej mówił
były odgórnie przydzielane limity na połów. Obecnie nikt się nie troszczy o
racjonalny połów ryb. Ten rabunkowy trend doprowadzić może do takiej sytuacji,
że za ok. 10 lat nie będzie w Lenie wiele ryb. Zapytałem naczelnika, czy odwiedzają
go czasami jacyś ludzie z zewnątrz? Odpowiedział, że zwykle bywają to tutejsi
rybacy, których zaskoczył sztorm lub jakieś inne ciężkie warunki. Parę razy przyjeżdżali
do bazy dziennikarze, którzy robili filmy o tych regionach. Z podróżników pamięta
tylko jednego - pewnego Francuza, który nocował u nich w bazie pod namiotem.
Nie chciał on bowiem spać w domu, gdyż twierdził, że odzwyczaił się już od
spania pod dachem. Francuz ten chciał przebyć całą arktyczną Syberię, począwszy
z okolic Murmańska aż na Czukotkę do Cieśniny Beringa. Latem poruszał się w
kajaku po morzu, zimą zaś w psim zaprzęgu. Psy sprowadził do Rosji aż z
Francji. Nauczył się świetnie mówić po rosyjsku. Sam polował i łapał ryby.
Mięso suszył swoimi własnymi metodami. Miał z sobą telefon satelitarny.
Zapytałem naczelnika o Romana Koperskiego, czy może widział lub słyszał coś o tym
podróżniku, który miał płynąć pontonem Lenę w 1998? Odpowiedział, że nie.
W bazie polarnej poznaliśmy też syna naczelnika Daniela.
Mówił on bardzo dobrze po polsku. Daniel przyjechał tutaj parę dni temu na
odpoczynek. Na stałe mieszka zaś w Brześciu. Pracuje jako zastępca dyrektora w
telewizji brzeskiej. Był zachwycony tutejszym regionem. Pokazał mi on kości
mamuta, które były znalezione na nieodległych wyspach w delcie Leny. Z nutką
emocji opowiadał o tym, jak zaraz po jego przyjeździe pojechali z ojcem na
polowanie na dzikie gęsi. Bardzo szybko ustrzelili ich wystarczającą ilość, aby
mieć pokarm na najbliższe dni. Zapytałem Daniela, czy widział jakieś niedźwiedzie
w tych regionach? Odpowiedział, że dwa dni temu zastrzelili oni niedźwiedzia
brunatnego zaraz koło ich domu. Byłem bardzo zaskoczony tą informacją ponieważ
myślałem, że niedźwiedzie brunatne żyją tylko w tundrze i nie wychodzą tak
daleko na północ w samą tundrę. Na pożegnanie wymieniliśmy się adresami.
Naczelnik bazy, jak i Daniel mają na stałe dom w Brześciu - mieście niedaleko
polskiej granicy. Co prawda naczelnik przebywa w nim bardzo rzadko. Jest tam
tylko na urlopie, który ma raz na dwa lata.
Wypłynęliśmy
z bazy polarnej ok. 24.00 h. Było dość zimno. Płynęliśmy dziś w sumie ok. 6
godz.
17 VIII 2003 r. (72°01’04N, 128°30’29E, 0
npm)
Dzień
był pochmurny i chłodny. W trakcie płynięcia wchodziły nam na kurs ciemne chmury,
które przynosiły leciutkie deszcze. Widoczność była słaba. Miłą niespodziankę sprawił
nam kapitan jednego z mijających nas statków. Pogratulował nam przez mikrofon przepłynięcia
całej Leny w kajakach. Dodał, że do Tiksi już nie daleko. Pewnie w trakcie naszego
rejsu parę razy na trasie musiał nas mijać. Podziękowaliśmy mu przez pomachanie
rękoma w jego kierunku.
Następnie
dostrzegliśmy zbliżające się w naszym kierunku dwie motorówki. Na jednej z nich
był główny inspektor międzynarodowej bazy naukowej „Nordshield”, zaś na drugiej
naukowiec badający ptaki. Porozmawialiśmy z nimi krótko na wodzie. Zapraszali
nas do odwiedzenia ich bazy, do której mówili, że jest jeszcze ok. 30 km. Sami
zaś na razie muszą jechać do bazy polarnej „Sokol”. Późnym wieczorem może uda
im się wrócić. Naczelnik bazy mówił, że możemy tam wziąć „banię” i odpocząć.
Podziękowałem im serdecznie za zaproszenie.
Na
Syberii ludzie są niesamowici. Skąd u nich tyle dobroci i otwartości na
drugiego człowieka. Tu na Syberii można się uczyć od tych ludzi bycia w pełni
człowiekiem. Cywilizacja zachodnia to dzicz duchowa w porównaniu z kulturą
duchową ludzi na Syberii.
Po
paru godzinach wiosłowania dotarliśmy do międzynarodowej stacji badawczej „Nordschield”.
Stacja ta powstała parę lat temu z inicjatywy norwesko-jakuckiej. Celem jej jest
prowadzenie badań naukowych przyrody arktycznej w tych regionach. Stacja ta specjalizuje
się przede wszystkim w badaniach ornitologicznych. Szczególnie wielkie ilości ptactwa
można spotkać w delcie Leny. Delta Leny jest największym jeśli chodzi o
terytorium parkiem przyrodniczym w świecie. W stacji przywitały nas trzy młode
osoby: dwóch chłopaków i jedna dziewczyna. Mówili, że aktualnie w stacji nie ma
nikogo więcej. Zaprosili nas na obiad. Wszyscy oni pochodzili z Tiksi. Jeden z
chłopaków pełnił tu służbę wojskową. Dwoje pozostałych miało jakieś praktyki.
Proponowali nam abyśmy przenocowali w stacji, bowiem jest już późno.
Podziękowaliśmy im jednak serdecznie za gościnę i popłynęliśmy dalej. Szkoda
było nam marnować dobrej pogody do płynięcia. Wiedzieliśmy bowiem, że spokojna
woda należy w tych regionach do rzadkości.
Płynęliśmy
do ok. 2.00 w nocy po czym rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko i poszliśmy
spać.
Wiosłowaliśmy
w dniu dzisiejszym ok. 9 godz.
18 VIII 2003 r.
Rano
pogoda była nadal pochmurna. Było zimno. Wiał wiatr z północnego- zachodu. Wyruszyliśmy
wcześnie na ostatni prawdopodobnie odcinek naszego rejsu, jeśli nie zaskoczy nas
silny sztorm. Był to 70 dzień na wodzie w kajakach.
Po
ok. 4 godz. Wiosłowania ujrzeliśmy w oddali Tiksi. Cel i zarazem metę naszego kajakowego
rejsu. Było ono oddalone od nas o jakieś 15 km. Czuliśmy zarazem radość, jak i obawę
przed zbliżającymi się kłopotami w Tiksi.
W
trakcie płynięcia myślałem, czy nas aresztują żołnierze jeszcze na wodzie, czy
też na brzegu? Wpływaliśmy jako cudzoziemcy bez zezwolenia na przebywanie w tym
regionie. Do tego wpływaliśmy do Tiksi 3- militarnej części Tiksi. Nie było
żadnej możliwości uniknięcie spotkania z wojskami pogranicznymi. Gdyby nawet
udało się nam jakoś schować od żołnierzy, to i tak bylibyśmy aresztowani
podczas prób wydostania się z tego miasta. Na lotnisku, jak i na statkach
pasażerskich są kontrole przed odprawą. Roman Koperski napisał w swojej
książce, że był aresztowany przez wojsko na 3 dni, sądzony, a następnie
deportowany w samolocie wojskowym za darmo do Moskwy. Wersja taka byłaby dla
nas optymalna, wprost wymarzona. Jednak wiedzieliśmy już z uzyskanych na Lenie
informacji, że relacje tego podróżnika nie są prawdziwe i należy je traktować
jak sielankowe bajki o Syberii. Aresztowanie i deportacja darmowa samolotem do
Moskwy byłaby dla nas wymarzona również z tego powodu, że dowiedzieliśmy się,
że ceny biletów do Moskwy mogą przekroczyć znacznie sumę pieniędzy, jaką
posiadaliśmy. Powrót zaś statkiem do Jakucka, potem do Ust-Kuta i dalej
pociągiem do Moskwy i do Polski może zając prawie miesiąc. Nie uśmiechała się
nam taka możliwość długiego powrotu. Tym bardziej że gnały mnie i Piotrka obowiązki.
Płynąłem do Tiksi strapiony tymi myślami. Nie długo jednak pogoda pozwoliła mi na
zamartwianie się.
Po
ok. 15 minutach obrania kursu bezpośrednio na widniejące w oddali domy Tiksi przyszedł
silny wiatr. Byliśmy daleko od brzegu w Zatoce Niejełowo. Zaczęły pojawiać się dość
duże fale. Bałem się, że jeśli za moment prędkość wiatru wzrośnie jeszcze
bardziej będziemy mieli spore kłopoty, aby uciec na najbliższy ląd. Kajaki były
miotane przez fale, tak że cały czas bardzo silnie trzeba było pracować
wiosłami, aby utrzymać właściwy kurs. Fale miały wysokość ok. 2 m. Jedyną dobrą
stroną tej sytuacji było to, że wiatr mieliśmy w plecy i fale nachodziły na nas
od strony rufy pchając kajak do przodu. Pamiętając o sile wiatrów wiejących w
tych regionach obawiałem się, żeby nie przyszły, bowiem finał naszego rejsu może
być wtedy tragiczny. Rybacy ostrzegali nas wcześniej przed tą zatoką. Mówili,
że potrafi tu nieźle sztormie. Na szczęście po ok. 1,5 godz. wiosłowania
osiągnęliśmy brzeg. Wypatrzyłem na nadbrzeżu duży stary statek, który stał
zakotwiczony. Powiedziałem chłopakom, że za nim będziemy lądować, aby zakryć
się przed falą bijącą o brzegi. Lądowanie chłopaków przebiegło bardzo dobrze,
moje trochę gorzej, bowiem jakaś większa fala zalała mnie i kajak.
Na
brzegu, gdzie wylądowaliśmy była jakaś budka, z której wyszedł zaspany człowiek.
Wyglądał na stróża tych terenów. Był bardzo zdziwiony naszym widokiem. Zdziwił
się jeszcze bardziej, gdy powiedzieliśmy mu, że przypłynęliśmy tu aż spod
samego prawie Bajkału. Zapytałem go, czy możemy tu złożyć nasze kajaki i potem
rozbić namiot? Odpowiedział nam, że przepłynęliśmy do Tiksi 3- militarnej
części miasta i na jakiś teren wojskowy. Kajaki złożyć możemy, ale namiotu
rozbić nie. Jeśli chcemy jeśli chcemy to musimy go rozbić za ogrodzeniem.
Wkrótce przyszli do nas jacyś ludzie, którzy byli znajomymi stróża. Byli bardzo
zaskoczeni faktem, że przepłynęliśmy tu kajakami aż spod Bajkału w 70 dni.
Powiedzieli, że jeszcze nie widzieli, ani nie słyszeli o kimś takim, kto by przepłynął
całą Lenę na wiosłach o własnych siłach. Wyglądaliśmy chyba nędznie, brudni,
nie ogoleni z długimi brodami, wychudzeni, jak prawdziwi podróżnicy. Szybko
ludzie ci zorganizowali nam coś dojedzenia, mimo, że ich o to nie prosiliśmy.
Opowiadaliśmy im o naszej podróży. Powiedzieliśmy też o tym, że nie mamy
specjalnych wiz, aby tu przebywać i że w związku z tym będziemy musieli chyba
sami zgłosić się do „pograniczników”. Przyznali mi rację. Zapytałem ich
delikatnie czy nie mogliby nam pomóc załatwić jakiegoś transport do jednostki
wojsk pogranicznych. Dowiedziałem się bowiem, że jest ona dość daleko stąd.
Stróż odpowiedział, że jutro ok. godz. 12.00 przyjedzie tu jego kolego
samochodem i podrzuci nas do jednostki. Zaproponował nam również nocleg w
swojej budce strażniczej. Sam bowiem jedzie do domu. Ok. północy wszyscy
pojechali do swoich domów.
Do
ok. 4.00 godz. nad ranem składaliśmy kajaki i ekwipunek. Bardzo ciężko było nam
złożyć kajaki. Siedemdziesiąt dni na wodzie w różnych warunkach sprawiło, że
wiele rdzy pojawiło się na śrubkach i łączach i dlatego też bardzo ciężko było
wszystko rozkręcić.
19 VIII 2003 r.
O
godz. 12.00 przyjechał znajomy strażaka - Siergiej. Włożyliśmy cały nasz bagaż
do jego samochodu i pojechaliśmy do jednostki wojsk pogranicznych. Jednostka ta
znajdowała się w Tiksi 1. „Pograniczniki” wiedzieli już o naszym nielegalnym
przybywaniu w Tiksi. Wjechaliśmy do ich jednostki. Tomek i Piotrek zostali w
samochodzie z Siergiejem, ja zaś poszedłem na rozmowę. Przyjął mnie jakiś młody
gruby major. Przedstawił mi jak będzie wyglądała procedura w naszej sprawie.
Złamaliście rosyjskie prawo pograniczne - mówił poważnie major - musicie zatem
ponieść konsekwencje. Zapłacicie karę w wysokości 500 rubli (ok. 17 $ USA) na
każdego. Major zapytał jednak mnie, czy nie jest to za dużo? Czy jesteśmy w
stanie zapłacić? Odpowiedziałem, że tak. Po wypełnieniu wielu papierków przez majora
do gabinetu wszedł jakiś starszy oficer z wyższym stopniem. Zaczęliśmy
rozmawiać na różne tematy. Oficer pochwalił się, że ma żonę Polkę. Pytał mnie
na temat życia w Polsce. Zapytałem go, czy pamięta może Romana Koperskiego,
który w 1998 r miał przepłynąć Lenę pontonem na wiosłach i bez pieniędzy a w
Tiksi miał być aresztowany na trzy dni przez wojska pograniczne? Oficer
odpowiedział, że nikogo takiego nie pamięta. Na pożegnanie dowódcy wojsk
pogranicznych kazali nam w celu wypełnienia dalszych formalności zgłosić się do
FSB, byłego KGB.
W
urzędzie FSB zostałem wypytany przez urzędnika służb bezpieczeństwa o nasz sprzęt
fotograficzny, kamerę video i GPS. Urzędnik zadawał mi wiele pytań. Gdzie
robiliśmy zdjęcia fotograficzne? Gdzie kręciliśmy filmy video? Gdzie
wprowadzaliśmy dane do GPS, jak często, i ile ich mamy? Kiedy przyjechaliśmy do
Rosji? Jak przebiegała nasza podróż aż do Tiksi? Urzędnik wypytujący mnie był
pod wrażeniem naszej ekspedycji kajakowej. Z zaciekawieniem słuchał moich
opowieści o przygodach na Lenie. Powiedział mi, że w zeszłym tygodniu było u
niego czterech Polaków, którzy przypłynęli promem z Jakucka do Tiksi i chcą
przejść pieszo odcinek przez tundrę z Tiksi do Kisjura. Pokazał mi odbitki danych
personalnych z ich paszportów. Było to dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Byli
to studenci z jakiegoś uniwersytetu w Polsce. Byłem zaskoczony faktem, że nie
posiadali z sobą GPS. Tereny te bowiem, które chcieli przejść są dzikie, a
kompas który posiadają może okazać się bezużyteczny, bowiem często w ziemi
tutejszej są złoża żelaza. Urzędnik był trochę zaniepokojony bezmyślnością tych
studentów, ich złym przygotowaniem do tego marszu.
Po
załatwieniu formalności z FSB pojechaliśmy do banku, aby zapłacić tam naszą karę.
W banku musiałem wypełnić wiele papierków, aby na końcu wpłacić pieniądze na
jakieś konto wojsk pogranicznych w banku znajdującym się w Workucie.
Kiedy
jechaliśmy samochodem przez Tiksi Piotrek dostrzegł na ulicy naszą znajomą z bazy
młodzieżowej 33 - Rajsę. Szybko z Tomkiem wyskoczył z samochodu, aby się z nią przywitać.
Rajsa wypytała nas o nasze sprawy z „pogranicznikami” i zaprosiła nas do siebie,
swego domu w bloku. Przetelefonowałem na lotnisko, aby się dowiedzieć kiedy
latają samoloty do Moskwy i ile kosztują? Informacje jednak te nas załamały.
Samoloty latają nawet w miarę często, ale bilet na jedną osobę kosztuje ponad
13 000 rubli (ok. 433 $ USA), za bagaż zaś ok. 100 kg trzeba zapłacić ok. 13
000 rubli. My mieliśmy bagażu ok. 120 kg. Łącznie więc powrót lotniczy z Tiksi
do Moskwy kosztowałby nas ok. 2000 $ USA. Takiej kwoty pieniędzy nie
posiadaliśmy z sobą. Słyszałem od Siergieja, że ludzie z Tiski do Moskwy latają
często samolotami wojskowymi. Bilety te są prawdopodobnie o połowę tańsze.
Rajsa przetelefonowała do swoich znajomych lotników wojskowych i zapytała ich o
możliwość zabrania nas w samolocie wojskowym w regiony Moskwy. Sprawa jednak ta
nie była prosta. Lotnicy wojskowi aktualnie nie chcą nikogo przewozić z sobą,
mają bowiem częste ścisłe kontrole na swoich lotniskach pod Moskwą. Wpadłem
więc na pomysł, aby wybrać się do „pograniczników” i zwrócić się do nich z
prośbą o pomoc. Przy okazji chciałem ich powiadomić o miejscu naszego
przebywania w Tiksi, bowiem wcześniej mnie o to prosili. Poszliśmy więc z Raj
są i jej koleżanką Ludomiłą do jednostki wojsk pogranicznych. Byliśmy przyjęci
przez młodego kapitana, który akurat miał służbę. Powiedziałem mu o naszym problemie.
Dowódca zmiany odpowiedział, że spróbuje coś zrobić w tej sprawie, ale niczego nie
może obiecywać. Odpowiedź zaś da dopiero za dwa dni.
Czekamy
więc w mieszkaniu Rajsy na dalszy rozwój wypadków. Rajsa i jej córka jutro
wylatują helikopterem do swojej bazy 33.
20 VIII 2003 r.
Rajsa
dała nam swoje mieszkanie na czas naszego przebywania w Tiksi. Pożegnaliśmy się
serdecznie z nią i podziękowaliśmy za gościnność.
Chodziliśmy
w ciągu dnia po Tiksi zwiedzając to miasto. Szczególne wrażenie zrobiło na nas
muzeum w Tiksi. Było w nim dużo eksponatów, które bardzo nas zainteresowały. Między
innymi dowiedzieliśmy się dużo na temat wypraw polarnych, które były robione w
te regiony. Był w muzeum krzyż z grobu amerykańskiego polarnika z XIX w., który
umarł z głodu na jednej z wysp delty Leny. Dowodził on wyprawą, której celem
było zdobycie bieguna północnego. Niestety statek ich uwięziły i zmiażdżyły
lody. Załoga wraz z kapitanem zmuszona była uciekać na ląd. Jednak w czasie
wędrówki prawie wszyscy umarli z głodu, tylko paru członkom załogi udało się
dotrzeć na ląd i prosić tutejszych ludzi o pomoc. W muzeum znajdował się
dziennik dokumentujący ostatnie dni życia polarników. W jednej z komnat były
zdjęcia z wyprawy tegorocznej paru sportowców na nartach z Tiksi do Jakucka.
Poznaliśmy
też przez „przypadek” kiedy kupowaliśmy chleb w sklepie ekspedientkę, która
poradziła nam, aby udać się z naszym problemem do tutejszych władz miasta. Powiedziała
również, że pomoże nam dotrzeć do władz. Umówiliśmy się z nią jutro na godz.
10.00. rano.
21 VIII 2003 r.
Kiedy
rano przyszliśmy do sklepu ekspedienta poinformowała nas, że sama telefonowała
już do odpowiednich ludzi i sprawa nasza jest załatwiona. Powiedziała, że musimy
zgłosić się do sztabu wojskowego do płk. Kudriaszowa. Podziękowaliśmy jej serdecznie
za pomoc i udaliśmy się natychmiast do sztabu.
Sztab
wojskowy mieścił się w Tiksi 3. Tiksi 1, w którym przebywaliśmy było odległe od
Tiksi 3 ok. 8 km. Ruszyliśmy piechotą w jego kierunku. Po drodze jednak udało
się nam złapać na autostopa jakiś samochód. Płk Kudraszow przyjął nas w swoim
gabinecie i powiedział, że na samolot w kierunku Moskwy musimy trochę poczekać.
Powiedział też ile będą nas kosztować bilety na ten samolot. Cena nie była dla
nas tragiczna. Jutro prosił aby do niego przyjść o 11.00 to powie nam więcej
szczegółów. Byliśmy bardzo zadowolenie z takiego obrotu spraw.
22 VII 2003 r.
O
godz. 11.00 byliśmy znowu w sztabie u pułkownika. Niczego jednak konkretnego nam
nie powiedział. Poprosił, abyśmy jutro o 12.00 przetelefonowali do niego, to
może będzie posiadał, jakieś informacje.
Wieczorem
wybraliśmy się do jednostki wojsk pogranicznych. Kapitan jednak powiedział, że
niczego nie załatwił. Powiedziałem mu, że nic nie szkodzi. Płk. Kudraszow obiecał
nam pomoc. Kapitan, jak i inni żołnierze, którzy znajdowali się w gabinecie zaproponowali
nam kawę. Zaczęliśmy rozmawiać o różnych spraw. Objaśnili mi szczegółowo, jak
na przyszłość załatwić sobie legalne przebywanie w regionach granicznych. Opowiedzieli
też ciekawostkę o obronie przed niedźwiedziami. Otóż jakiś japoński naukowiec
opracował najnowszą metodę odstraszania niedźwiedzi bez broni. Polegało ona na tym,
żeby pokazać niedźwiedziowi, że znajduje się przed nim osobnik z wyższym
wzrostem. Ponoć niedźwiedzie wycofują się, jak zobaczą kogoś, kto jest wyższego
wzrostu od nich. Praktycznie metoda ta polega na tym, że jeden człowiek wchodzi
na drugiego na barana i macha jakimś przedmiotem: wiosłem, czy czymś podobnym.
Roześmiałem się, jak to usłyszałem. Żołnierze jednak powiedzieli, że to nie
żart, ale autentyczna metoda. Pokazali mi również specjalny śpiwór wojskowy,
który używają w warunkach tu panujących. Mówili, że można w nim spać nawet pod
gołym niebem przy - 50° C. Śpiwór ten był wykonany z grubego brezentu i skóry
barana. Jego wadą było to, że zajmował dużo miejsca i był trochę ciężki.
Żołnierze wspomnieli również o Polakach, którzy wyruszyli, aby przejść tundrą z
Tiksi do Kisjura. Powiedzieli o nich, że są "samobójcami”. Wyruszyli bez
dobrego sprzętu na taką wyprawę. Nie mają GPS, a kompas jest w tych regionach
bezużyteczny. Nie mają odpowiedniej odzieży, aby poruszać się po tundrze. Nie
mają broni. Nie wzięli na drogę dużo jedzenia. Żołnierze stwierdzili, że jeśli
nie spotkają miejscowych ludzi to będą mieli duże problemy. Wyprawa tych
młodych ludzi - mówili żołnierze - świadczy o głupocie i bezmyślności.
Odradzali im drogę przez tundrę a proponowali drogę do Kisjura wzdłuż brzegów
Leny. Żołnierze podsumowali całą dyskusję na ich temat stwierdzeniem, że będą
oni mieli wielkie szczęście, jeśli dojdą do Kisjura.
23 VIII 2003 r.
Przetelefonowaliśmy
do pułkownika o godz. 12.00. Powiedział nam, że dzisiaj o godz. 19.00 wylatuje
samolot do Rezania, który jest ok. 200 km od Moskwy. Pułkownik powiedział nam,
że będzie na nas czekał na lotnisku przy samolocie. Informacja ta wprawiła nas
w radość.
Spakowaliśmy
nasze bagaże. Ludmiła- znajoma Rajsy załatwiła nam transport na lotnisko. O
godz. 18.00 wyjechaliśmy na lotnisko. Miestety czekała nas tam przykra niespodzianka.
Samolot został odwołany. Przetelefonowaliśmy więc do pułkownika, aby dowiedzieć
się czegoś nowego. Powiedział nam, że samolot ten wystartuje za dwa dni.
Prosił, aby do niego przetelefonować za dwa dni o godz 12.00.
24 VIII 2003 r.
Dzień
ten przeszedł na monotonnym oczekiwaniu. Odwiedziliśmy dziś jeden ze zborów
protestanckich w Tiksi. Uczestniczyliśmy w modlitwach. Ludmiła była bowiem przewodniczącą
jednego z zborów w Tiksi. Dowiedzieliśmy się, że w regionach tych jest bardzo
dużo gmin protestanckich. Ludzie nawet z dalekich regionów przyjeżdżają, aby wspólnie
się modlić. Protestantyzm jest bardzo rozpowszechniony na tych terenach.
Ludzie, którzy uczestniczyli w modlitwie sprawiali wrażenie neofitów. Wiara w
Jezusa Chrystusa była dla nich najważniejsz. Oprócz protestantów mieszkają na
tych terenach prawosławni i spadkobiercy szamanizmu, którzy po komunistycznej
ateizacji mają problemy z dokładnym sprecyzowaniem swojej wiary. Brak jest
natomiast katolików. Dowiedzieliśmy się, że Pismo Św (Nowy Testament) jest
przetłumaczone już na język Jakutów i Ewenków. Ciekawą rzeczą dla mnie było
zauważenie, że Jakuci, jak i Ewenkowie przejęli alfabet od Rosjan. Litery w ich
językach są rosyjskie.
25-27
VIII. 2003 r.
O
godz. 12 przetelefonowaliśmy do pułkownika. Powiedział nam, że samolot wylatuje
dzisiaj o 18.00. Cieszyliśmy się a jednocześnie obawialiśmy, czy samolot nie
będzie znowu odwołany? Na szczęście tym razem wszystko przebiegło bez problemów.
Samolot wystartował. Z okien samolotu żegnałem się z Syberią. Miałem jednak
silne przeczucie, że jeszcze tu nie raz wrócę.
Po
wylądowaniu w Rezaniu udało nam się kupić bilety na bezpośredni pociąg do Grodna.
Do Grodna dojechaliśmy 27 VIII o godz. 5.00 nad ranem. Następnie zaś autobusem białoruskim
do Polski. W Sokółce byliśmy ok. 8 nad ranem. Koniec przygody, a jednocześnie tęsknota
za następną.
Koszt
całej leńskiej wyprawy na jednego uczestnika wyniósł ok. 650 $ USA.
Tomek
i Piotrek sprawdzili się w wyprawie na złoty medal. Ja zaś miałem kolejną nauczkę,
że nie warto się lękać „wypływać na głębię”. Życie jest przecież po to, aby
żyć.
X. Dariusz Sańko
[adres
strony www o wyprawie: http://www.anisko.net/lena2003/
adres email do
ks. Darka Sańko: dareksanko@hotmail.com]
/www.odyssei.com/pl/travel-article/2450.html/
POLACY NA RZEKACH SYBER
Przez
Syberię, wciąż dziewiczą krainę lasów i tundry, zajmującą prawie 13 milionów
kilometrów kwadratowych (powierzchnia Polski to niecałe 313 tysięcy kilometrów
kwadratowych), płynie siedem z piętnastu największych rzek Azji. Wśród nich Ob
z Irtyszem, Jenisej i Lena płyną prawie przez całą szerokość geograficzną
Syberii na północ do Oceanu Arktycznego. Ich długość liczy się w tysiącach
kilometrów, a z jednego brzegu często nie widać drugiego. Górne i dolne odcinki
są wolne od lodu jedynie przez kilka miesięcy w roku.
Poznawanie
Syberii z perspektywy nurtu wielkich rzek to prawdziwa przygoda i szkoła
przetrwania w jednym z najdzikszych obszarów na ziemi. Dotychczas udało się
spłynąć siłą własnych mięśni całymi, bądź znacznymi fragmentami syberyjskich
rzek kilku Polakom.
Rzeki Syberii (mapa wykorzystana
dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego PWN)
Syberia mapa
Romuald Koperski, Lena 1998
15 maja 1998 roku samotny spływ pontonowy największą rzeką
wschodniosyberyjską, Leną, rozpoczął Romuald Koperski. Podróżnik miał już
doświadczenie z Syberią – w 1994 roku dojechał tam samochodem. Jednak tym razem
wyprawa rozpoczęła się dość specyficznie. Polak doleciał do Irkucka w zasadzie
bez środków finansowych na podróż.
Z pomocą przyjaciół udało mu się dotrzeć prawie do źródeł Leny, kilka
kilometrów od zachodniego brzegu Bajkału. Rzeka wypływająca z Gór Bajkalskich
(źródło położone jest na wysokości 1640 m n.p.m.) była jednak zbyt płytka w tym
rejonie, aby zacząć spływ. Romuald Koperski zdecydował się wystartować 80
kilometrów poniżej źródła, z miejscowości Dubowka.
Jak wspomina w książce „Przez Syberię na gapę”, na wyposażeniu miał:
nóż, siekierę, śpiwór i namiot (jednak zupełnie niedostosowane do warunków
jakie go spotykały podczas spływu), sprzęt wędkarski, kompas, mapy, latarkę i
zapałki. Prowiant stanowiły na początku 24 zupki, suchary z 4 chlebów, sól,
cukier, herbata i kawa. Przed sobą podróżnik miał ponad 4300 kilometrów rzeką
do Morza Łaptiewów.
W pierwszych dniach spływu dopiero kończyła się zima, a na rzece był
słaby nurt. Polak płynął 30-50 kilometrów dziennie. Obawiał sie, że wyprawa się
nie uda. Takie tempo oznaczało, że nie zdąży dopłynąć do ujścia Leny przed jej
zamarznięciem w październiku (w górnym biegu rzeka bywa zamarznięta przez 180
dni w roku, a w dolnym, u ujścia, przez 270).
Polak wielokrotnie spotykał ludzi mieszkających nad rzeką. Miejscowi
gościli go często w swoich chatach i zimowiach, karmiąc i dając zapas jedzenia
na dalszą drogę. Początkowo tylko dzięki temu udawało mu się płynąć dalej.
Liczył na to, że będzie mógł łowić ryby w trakcie spływu, lecz w górnym biegu
było to bardzo trudne.
Nurt Leny stał się szybszy dopiero poniżej Kireńska. Od tego momentu
podróżnikowi udawało się pokonywać dużo więcej kilometrów w ciągu doby. Romuald
Koperski dotarł pod koniec czerwca do Jakucka, pokonując ponad 2500 kilometrów
od startu. Kilkukrotnie spotykał na rzece ludzi poznanych podczas poprzedniej
ekspedycji samochodowej. Ich pomoc okazywała się często nieoceniona.
Poniżej Jakucka, rzeka rozlewa się w kilkunastokilomertowej szerokości
dolinie, tworząc setki wysp (ponad 300) i odnóg. Podróżnikowi udawało się
płynąć nawet ponad 100 kilometrów dziennie, a właściwie podczas nocy. Na tych
szerokościach geograficznych (powyżej koła podbiegunowego), podczas letnich
nocy słońce znika na bardzo krótko za horyzontem. Noc była lepszym czasem do
płynięcia ze względu na słabszy wiatr i stabilniejszą pogodę.
Nie obyło się też bez niebezpiecznych momentów. Podczas jednego z
biwaków i snu przy ujściu mniejszej rzeki do Leny, nastąpiła gwałtowna ulewa, a
rzeka błyskawicznie wezbrała, porywając ponton. Na szczęście Polakowi udało się
go dogonić i wyciągnąć na brzeg.
W innym miejscu, zator lodowy, jaki utworzył się w dolnym biegu rzeki,
puścił pewnej nocy i uwolnił masy wody. Podróżnik ubudził się rano, widząc, że
rzeka zniknęła. W rzeczywistości nurt był o ponad kilometr dalej niż
poprzedniego dnia.
Wszystkie
niebiezpieczeństwa rekompensowane były przez majestat i dzikość syberyjskiej
przyrody oraz gościnność mieszkańców tajgi. Bez nich tak na prawdę ekspedycja
ta nie mogła skończyć się pomyślnie.
W
dolnym biegu rzeki panowały częste sztormy, z falami miotającymi pontonem jak łupinką.
Podczas jednego ze sztormów Romuald Koperski spędził 38 godzin nieruchomo,
leżąc zakryty w pontonie.
W
połowie września był już przy delcie Leny (ma ona prawie 40 tysięcy km.kw.
powierzchni). 20 września podróżnik dotarł do celu. Mimo kontuzji nogi,
wiosłował do samego końca, do miejscowości Tiksi.
Tiksi
to dawna osada handlowa, a obecnie głównie baza wojskowa. Ogólnie "obszar
zamknięty". Romuald Koperski nie miał pozwolenia na przebywanie w tym
regionie, na samym krańcu Syberii.
Jak
wspomina, gdy wpływał do Tiksi, już czekali na niego pogranicznicy. Od razu go
aresztowano i postawiono pięć zarzutów. Mimo, że chodziło o dywersję i
szpiegostwo, wyczyn Polaka zdobył wielkie uznanie wśród policji i wojskowych.
Po kilkudniowym areszcie i osądzeniu, które skończyło się uniewinnieniem i
grzywną (na którą nota bene złożyli się sędziowie), podróżnik został zwolniony
i mógł wrócić do Polski.
Za
swoją pionierską, samotną podróż Leną Romuald Koperski otrzymał w 1999 roku
nagrodę Kolosa w kategorii Podróże.
Janusz Bochenek, Indygirka 2001
W
2001 roku na samotny spływ Indygirką ruszył Janusz Bochenek.
Rzeka
ma początek w Górach Chałkańskich (źródła na wysokości 732 m n.p.m.) i płynie
przez wschodnią Jakucję. Indygirka ma długość 1726 kilometrów i uchodzi do
Morza Wschodniosyberyjskiego.
Inspiracją do podróży w tę część Syberii
było dla podróżnika szczególne zainteresowanie geomorfologią tego regionu,
przede wszystkim formacjami lodu gruntowego. Bochenek wyruszył na Indygirkę w
sierpniu. Spływ pontonem zaczął od ujścia rzeki Elgi, około 140 kilometrów w
górę od miasta Ust Nera.
Jak
relacjonuje w rozmowie z Forum Extremum, rzeka wielokrotnie tworzy potężne,
głębokie przełomy przez masywy górskie (Góry Czerskiego, Góry Momskie). Do tego
dochodzą wahania poziomu wody podczas opadów nawet do kilku metrów na dobę.
Skala trudności rzeki oscyluje wtedy w granicach 3 i 4, w 6 stopniowej skali.
Często
wyjście na brzegi było niemożliwe ze względu na tworzący się w tym klimacie
kras termiczny. Po prostu ziemia zawalała się w miejscach wytopionych brył lodu
i wieloletniej zmarzliny.
Nurt
Indygirki niósł mnóstwo osadu, przez co woda była mętna. W miejscach
najtrudniejszych pod powierzchnią znajdowało się wiele przeszkód skalnych oraz
zatopionych drzew. Mimo to obyło się bez uszkodzeń pontonu.
Ponton
Janusza Bochenka na Indygirce (fot. Janusz Bochenek)
Jak
wspomina podróżnik, bardzo niebezpieczne były duże fale i długotrwałe sztormy
na rzece w dolnym biegu. Biwakując na brzegach rozpalał też codziennie ogniska,
aby odstraszyć znajdujące się w okolicy niedźwiedzie. Na szczęście widział
jedynie ślady tych zwierząt.
Płynąc
Indygirką Janusz Bochenek miał jeszcze zapas liofilizatów z poprzedniej
ekspedycji – samotnej zimowej wyprawy, której celem było obejście po lodzie
Jeziora Bajkał w 2000 roku (otrzymał za to rok później Kolosa w kategorii
Wyczyn Roku). Podstawowe zakupy żywnościowe robił w miejcowościach leżących nad
rzeką.
Jak
opisuje, na brzegach co jakiś czas zauważyć można było chaty myśliwych i
rybaków, jednak nie było ich zbyt wiele. Na Indygirce trzeba nastawiać się na
odcinki, na których przez 200 kilometrów nikogo się nie spotka. Nie ma też
szans na wezwanie pomocy.
Przez
30 dni Bochenek przepłynął ponad 1000 kilometrów rzeki, aż do miejscowości
Biała Góra. Na dalszy odcinek nie dostał pozwolenia od władz. Wyprawę zakończył
13 września. Wspomina, że pod koniec eskapady temperatury schodziły do kilkunastu
stopni poniżej zera.
Janusz
Bochenek spłynął Indygirką jako pierwszy Polak. Za tę wyprawę otrzymał
wyróżnienie na Kolosach w kategorii Podróże 2001.
Ksiądz Dariusz Sańko, Tomasz Sańko i Piotr
Mozyro, Lena 2003
8
czerwca 2003 roku na Lenę ponownie wyruszyli Polacy. Tym razem kajakami.
Kierownik wyprawy, podróżnik ks. Dariusz Sańko, wcześniej dwukrotnie
przymierzał się do spływu tą rzeką (2001, 2002).
Teraz
zabrał ze sobą swojego brata Tomasza Sańko, który dotychczas nie uczestniczył w
tego typu ekspedycjach, oraz Piotra Mozyro, kompana z kajakowych wypraw na
Nordkapp, Lofoty, Bajkał i Alandy.
Trzyosobowa
grupa wyruszyła na dwóch kajakach (jeden wieziony z Polski, drugi kupiony w
Moskwie) z miejscowości Kaczug. Już w pierwszych dniach spływu nie do
zniesienia stały się ataki meszek połączone z panującym upałem. Podróżnikom
dokuczały również dymy z płonącej tajgi unoszące się w powietrzu.
Średnio
w ciągu dnia płynęli 10 godzin, startując bardzo wcześnie rano, tak aby móc
odpocząć w czasie największego upału w południe. 14 lipca dopłynęli do Jakucka
(od startu ponad 2500 kilometrów).
Ksiądz
Dariusz Sańsko na Lenie (fot. http://www.anisko.republika.pl/lena2003/)
W
trakcie spływu zakupy żywnościowe robili w przybrzeżnych miastach i osadach
oraz łowili ryby. Często spotykali na rzece Jakutów, którzy byli bardzo przyjaźnie
nastawieni do Polaków.
Poniżej
Jakucka, od ujścia Ałdanu, rzeka ma szerokość od kilku do kilkunastu kilometrów.
Od miejscowości Sangar zaczyna się 600-kilometrowej długości odludny odcinek,
na którym dominuje plątanina odnóg i wysp. Przed tym odcinkiem kajakarze
musieli zrobić spore zakupy na dalszą trasę.
Już
za kołem podbiegunowym, w okolicach Żigańska, pogoda zaczęła się raptownie
zmieniać. Rzeka ma w tym miejscu prawie 20 kilometrów szerokości i często
tworzą się potężne sztormy. Szkwałów takich boją się nawet miejscowi rybacy,
transportując wtedy często swoje motorówki na większych jednostkach.
Jak
relacjonują kajakarze, fale dochodziły do 2,5 metra wysokości. W takich
warunkach ubrania były non-stop przemoczone. Liczba godzin na rzece dziennie
też się zmniejszyła do około 7.
Tomasz
Sańko i Piotr Mozyro na Lenie (fot. http://www.anisko.republika.pl/lena2003/)
Kajakarze
dopłynęli do ujścia Leny, do Morza Łaptiewów i przez Zatokę Niejełowa do osady
Tiksi 18 sierpnia.
Cały
ujściowy odcinek jest strefą militarną, do której trzeba uzyskać specjalną
przepustkę. Polacy nie mieli odpowiednich dokumentów, jednak na wieść o tym, że
przepłynęli całą Lenę kajakami, miejscowi pogranicznicy okazali się wyrozumiali
i pełni podziwu. Kajakarze zapłacili symboliczną karę, a wojskowi pomogli im
zorganizować powrotny transport lotniczy do Riazania pod Moskwą.
Polacy
przepłynęli prawie całą Lenę (4300 kilometrów) w 72 dni. Był to pierwszy
udokumentowany spływ kajakowy tą rzeką w historii. Za swoją ekspedycję
podróżnicy zostali uhonorowani wyróżnieniem na Kolosach w kategorii Wyczyn Roku
2003.
Marcin
Gienieczko, Lena 2012
28
maja 2012 roku solowy spływ Leną na canoe rozpoczął Marcin Gienieczko.
Wystartował z osady Czanczur w Górach Bajkalskich. Jego zamiarem było
przepłynięcie rzeki od źródeł do ujścia.
Wcześniej,
w 2001 roku, podróżnik dotarł do źródeł Leny. Uznał, że dotarcie do źródeł w
2001 roku i dalszy spływ w 2012 roku, będzie stanowiło jedną całość.
10
czerwca podróżnik dopłynął do Kireńska. Dziennie pokonywał nawet 100
kilometrów, zdarzało mu się wiosłować nawet 16 godzin non-stop.
Waga
jego ekwipunku wynosiła prawie 200 kilogramów. Jak wspomina, rzeka jest bardzo
zmienna. Na pewnych odcinkach rozlewa się szeroko i nurt jest wolny. Gdzie
indziej płynie szybko i bardzo niebezpiecznie jest ją przepływać w poprzek.
36.
dnia spływu Marcin Gienieczko dopłynął do Jakucka. Pokonał 2661 kilometrów. W
mieście zrobił trzydniowy odpoczynek i uzupełnił zapasy żywności.
W
okolicach Żigańska, w trakcie przepływania rzeki w poprzek (Lena ma tu kilka
kilometrów szerokości) nastąpiła gwałtowna zmiana pogody. Zaczął wiać porywisty
północny wiatr i nastał sztorm. Podróżnik dał sygnał z rakietnicy ratunkowej.
Na szczęście ten został zauważony przez rybaków na motorówce. Jakuci
pospieszyli z pomocą i osłaniali Polaka od wiatru, aż do drugiego brzegu.
Marcin
Gienieczko podczas spływu (fot. http://www.gienieczko.pl)
W
Żigańsku podróżnik zmuszony był przeczekać sztorm. Fale dochodziły do 3 metrów
wysokości. Przy chwilowej poprawie pogody, w asyście dwóch motorówek, podjął
próbę przedostania się na drugi brzeg, wzdłuż którego lepiej było płynąć.
Jednak po krótkim czasie fale zalały łódkę i zmuszony był się wycofać. Próba
udała się dopiero pod osłoną statku.
Następne
dni okazały się pasmem niepogody. Gdy do delty Leny pozostało niecałe 300
kilometrów, porywisty wiatr skutecznie utrudniał płynięcie na północ. Jak
relacjonuje Gienieczko, miejscowi rybacy mówili, że od dawna nie było takiej
pogody.
Na
wysokości osady Kjusjur przy potężnym wietrze, podróżnik był zmuszony
skorzystać z pomocy rybaków, którzy zabrali go na kuter i dowieźli do osady.
Prognozy na następne dni były jeszcze gorsze. Jak opisuje Gienieczko, ostatnie
kilometry rzeki pokonywał przy sztormie o sile 9 stopni w skali Beauforta.
Do
Morza Łaptiewów i osady Tiksi Marcin Gienieczko dopłynął 63. dnia wyprawy, 29
lipca. Przepłynął samotnie 4328 kilometrów w canoe. Zakładał, że uda mu się
pokonać rzekę bez pomocy z zewnątrz, jednak przyznaje, że ta była nieunikniona
w obliczu bardzo trudnych warunków pogodowych.
Przemysław Witasik, Ałdan 2012
Przemysław Witasik, Ałdan 2012
Przemysław Witasik przyznaje w rozmowie z
Forum Extremum, że inspiracją do jego wyprawy był spływ ks. Sańko po Lenie w 2003
roku.
Początkowo
plan również dotyczył spływu Leną, jednak ostatecznie podróżnik zdecydował się
na rzekę Ałdan. To największy prawy dopływ Leny, liczący 2273 kilometry
długości.
Przemysław
Witasik wyruszył latem 2012 roku. Spływ rozpoczął w miejscowości Tommot.
Poruszał się składanym kajakiem Wayland (przystosowanym specjalnie do potrzeb
wyprawy – m.in. potrójne wzmocnione dno).
Jak
relacjonuje, rzekę można uznać za łatwą dla kajakarzy. Nurt był stosunkowo
wolny, często rzeka rozlewała się bardzo szeroko i płynęło się wtedy jak po
jeziorze (w trakcie mgły odcinki te są trudne nawigacyjnie).
Zdjęcia
ze spływu Przemysława Witasika Ałdanem (fot. Przemysław Witasik)
Przemysław
Witasik biwakował pod namiotem na brzegach. Nie miał kuchenki, jedzenie
przygotowywał zawsze na ognisku.
Jak
wspomina, nie widział dzikich zwierząt, jednak wieczorami mocno dawały się we
znaki olbrzymie ilości komarów. Przez cały czas miał upalną pogodę (30-40 stopni
Celsjusza). Zwykle płynął od rana do późnego wieczora, pokonując dziennie od 60
do 100 kilometrów.
Największe
wrażenie zrobiły na nim dzika przyroda i cisza panująca w tajdze. Bardzo ciepło
wspomina również spotkania z mieszkańcami wyludniających się już osad
położonych przy Ałdanie.
W trakcie trwającej trzy tygodnie wyprawy Przemysław Witasik pokonał ponad 1400 kilometrów rzeki. Spływ zakończył w Chandydze.
W trakcie trwającej trzy tygodnie wyprawy Przemysław Witasik pokonał ponad 1400 kilometrów rzeki. Spływ zakończył w Chandydze.
Sylwetki:
Romuald
Koperski (ur. 1955) – od 1994 roku organizuje wyprawy na Syberię. Pomysłodawca
rajdów samochodowych "Transsyberia" i ekspedycji samochodowej Lizbona
– Syberia – Nowy Jork. W 1998 roku samotnie spłynął pontonem Leną (za wyprawę
otrzymał nagrodę na Kolosach 1999 w kategorii Podróże), a w 2002 roku udał się
na poszukiwanie grobu Jana Czerskiego. Autor książek: „Pojedynek z Syberią”,
„Przez Syberię na gapę” i „Syberia Zimowa Odyseja”. W 2010 roku zagrał
najdłuższy koncert fortepianowy na świecie trwający 103 godziny. Obecnie
Romuald Koperski odlicza dni do jednego z największych wyzwań w swojej
dotychczasowej karierze podróżniczej. 14 czerwca wyrusza do Japonii. Chce
przepłynąć łodzią wiosłową przez północny Ocean Spokojny. Dotychczas dokonało
tego zaledwie dwóch mężczyzn.
Janusz
Bochenek (ur. 1973) – w 2000 roku jako pierwszy człowiek na świecie samotnie
obszedł zimą Jezioro Bajkał (1270 kilometrów w 63 dni) za co otrzymał nagrodę
na Kolosach 2000 w kategorii Wyczyn Roku. Rok później jako pierwszy Polak
spłynął samotnie Indygirką (wyróżnienie na Kolosach 2001 w kategorii Podróże).
W 2002 roku przeszedł dookoła Jeziora Chubsuguł w północnej Mongolii. W 2006
roku wyruszył na zimowe przejście po skutej lodem rzece Janie do Morza
Łaptiewów, jednak wycofał się po 6 dniach. Temperatura dochodziła do minus 56
stopni Celsjusza.
Ks.
Dariusz Sańko (ur. 1969 – zm. 2006) – ksiądz, doktor filozofii, podróżnik.
Organizator wielu podróży po Polsce i Europie. Pływał kajakiem m.in. po rzekach
Kanady, Jeziorze Bajkał, Bałtyku, morzach: Północnym, Barentsa i Czarnym. W
2003 roku, razem z Tomaszem Sańko i Piotrem Mozyro, spłynęli największą rzeką
Syberii – Leną (za co otrzymali wyróżnienie na Kolosach 2003 w kategorii Wyczyn
Roku). Zginął podczas wspinaczki na Kazbek w 2006 roku.
Marcin
Gienieczko (ur. 1978) – podróżnik, dziennikarz i fotograf. Podróżował po
Europie, Azji i Ameryce Północnej. Samotnie spłynął pontonem Jukonem oraz na
canoe systemem rzeki Mackenzie w Ameryce Północnej (został za to wyróżniony na
Kolosach 2005 w kategorii Wyczyn roku). W 2013 roku przepłynął z Bornholmu do
Darłowa na canoe.
Przemysław
Witasik (ur. 1959) – na co dzień prowadzi firmę remontową. Podróżował po
Bałkanach, Skandynawii, Ukrainie, Turcji i Mongolii. W 2012 roku spłynął
samotnie ponad 1400 kilometrów dopływem Leny, Ałdanem. Planuje kolejne wyprawy
na rzeki Syberii.
Autor: Jakub Czajkowski
Autor: Jakub Czajkowski
źródło:
http://forumextremum.pl/historia/rzeki- ...
plywy.html
/ forumwodne.pl/polacy-na-rzekach-syberii-t349.html
/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz